Nic

Czasem w życiu rodziców nadchodzi chwila, kiedy muszą się zmienić w połączenie niezmordowanego Phileasa Fogga z szybkim jak błyskawica Batmanem.

Gdzie mój samolocik? - zaniepokoił się Pitu pewnego pięknego dnia.

- A mój, a mój? - zawtórowała Kudłata.

- Pewnie zostały u babci - rzuciłem lekko.

To był błąd, powinienem powiedzieć coś innego. A za błędy się płaci. Natychmiast.

- Jedź do babci i przywieź - zażądał Pitu.

- 400 kilometrów? - usiłowałem być logiczny (kolejny błąd). - Weźmiemy samolocik, kiedy odwiedzimy babcię za miesiąc.

- Nie, chcę teraz mój samolocik! - Pitulek

zakręcił się teatralnie i runął na ziemię.

- Nie mam samolocika - Kudłata rzuciła się za nim.

Od tej chwili samolocik stał się najważniejszym i jedynym tematem. Pitu z Kudłatą opłakiwali samolociki rano, przy obiedzie i przed pójściem spać.

- Nie wytrzymamy miesiąca - westchnęła Monika. - Zadzwonię i poproszę, żeby przysłali nam te samolociki w paczce.

- Samolociki przyniesie pan listonosz - zawiadomiliśmy z samego rana.

- Dziś przyniesie? - chciał wiedzieć Pitu.

- No, dziś raczej nie - skrzywiłem się. - Może jutro albo pojutrze.

- Ja chcę dziś samolocik, zaraz - jęknęła Kudłata.

- Ja też zaraz - ryknął Pitu.

Niestety, listonosz nic nie przyniósł ani jutro, ani pojutrze. Kiedy zjawił się z pustymi rękami popojutrze, sytuacja była dramatyczna.

- Pewnie paczka zaginęła. Kupię takie same samolociki na aukcji internetowej - rzuciłem, bo naoglądałem się pomysłowego Dobromira i uznałem, że do odważnych świat należy.

- I co? - zapytała Monika następnego dnia, kiedy zobaczyła mnie z podpuchniętymi od niewyspania oczami.

- Masz samolocika? - zainteresował się Pitu.

- Siedziałem pół nocy i nic - wyznałem.

- Chcę samolocika - Pitu padł na podłogę, płacząc, jakby właśnie stracił rodzinę.

- Myśl, myśl - zachęcałem sam siebie do wysiłku, bo nasz dom stanął na krawędzi rozpadu.

Z pokoi dochodziły płacze i pochlipywania dzieci. Nie ulegało wątpliwości, że kwestią czasu jest wizyta kogoś z opieki społecznej, kto będzie sprawdzał, czy dzieciom nie dzieje się krzywda.

Po kolejnej nieprzespanej nocy miałem już pomysł. Kupiłem na aukcji dwa samoloty i kazałem je przesłać absurdalnie drogim kurierem do domu. Nie były idealnie takie same, ale od czegóż mamy intelekt. Poleciałem do sklepu modelarskiego na drugim końcu miasta po specjalną farbę, a Monikę wysłałem, żeby szukała na mieście nalepek - takich jak na oryginałach.

Wróciliśmy do domu wieczorem wykończeni i kiedy nieświadome niczego zapłakane dzieci poszły spać, usiedliśmy nad fałszerstwem. Nie było łatwo, ale po kilku godzinach pracy samoloty nawet przypominały oryginał.

Położyliśmy się o świcie. Rano obudziły nas jak zwykle płacze. Trochę zieloni z niewyspania dumnie wkroczyliśmy do ich pokoju z samolocikami.

- Ojejku, ojejku - uśmiechnęły się. - Pan listonosz przyniósł?

- Tak, był w nocy - potwierdziliśmy.

- Jejku, jejku - powtarzał zaaferowany Pitu.

Podszedł do okna i wyrzucił swój samolot.

- Ja też rzucam - ucieszyła się Kudłata i rzuciła swoim.

Ostrożnie wyjrzałem przez okno. Pod nami leżały rozpryśnięte w dziesiątki kawałków szczątki samolocików.

- Jejku, ale fajnie leciały! - ucieszył się Pitu.

- Nie szkoda ci? - zdziwiła się Monika.

- To nic - nasz syn machnął ręką. - Włącz bajkę.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.