Śmieć

Była siódma rano, a poza tym było ślicznie. Ucałowałem żonę, powiedziałem dzieciom ?ciao? i ruszyłem po bułki. Dzień zapowiadał się pięknie!

Zamykając drzwi, przed oczami miałem zalany słońcem stół, dymiącą jajecznicę, bułki posmarowane masłem, pomidory posypane drobno posiekanym szczypiorkiem, ser, miód, a obok kubki z parującą kawą. Gdy zbiegałem po schodach, podśpiewywałem.

A potem otworzyłem drzwi od klatki schodowej i zdębiałem. Na trawniku, tuż przy krawężniku, leżał gołąb. Stary, wyleniały. A obok niego sroka. Odskoczyła na mój widok, ale już po chwili jak go nie dziobnie w głowę.

Odwróciłem wzrok.

- A co będzie, jak moja córeczka, mój synek to zobaczą? Bo wkrótce będziemy szli na spacer... - pomyślałem. - Ktoś to musi sprzątnąć.

- Może zrobi to dozorca. Może już to zrobił - włożyłem bułeczki do torby.

Niestety, gołąb wciąż tam był. A obok niego wrony. Jedna szczególnie wielka, spasiona, z jakby napakowaną klatką piersiową. Do tego z ogromnym, czarnym, nastroszonym łbem. Zupełnie jak ogromny, agresywny, napakowany typ.

I przypomniało mi się, jak obserwowaliśmy z Tosią i Frankiem siedzące na dachu sąsiedniego bloku gołębie. Przylatują zwykle koło siódmej. A wśród nich jest taka jedna, szczególna para. Zakochani. Ciągle dzióbek w dzióbek. Całując się, tak składają szyje, że powstaje serce. Widać je wyraźnie. Nie żartuję.

I wtedy przyleciały wrony. Tak, teraz pamiętam, ta napakowana też tam była. Szła między gołębiami, które podlatując, schodziły z drogi. Aż doszła do tej zakochanej pary. Widocznie miłość je zaślepiła, bo zorientowały się zbyt późno. Podleciały, ale wrona była szybsza.

Wystrzeliła jak pocisk, poleciały pióra.

- Co się stało tato? - Tosia była przerażona.

- Moja córeczka nie powinna zobaczyć tego gołębia bez głowy - pomyślałem.

- Muszę go pogrzebać. Wziąć rękawice, worek i go sprzątnąć. Ale z drugiej strony... jedni umierają, a drudzy się nimi żywią. Nie mogę odbierać tej wielkiej obiadu... Poza tym się brzydzę. Może jednak dozorca...

Dozorca go nie sprzątnął, ale tym razem jeszcze mi się upiekło, bo dzieci nic nie zauważyły. To znaczy tak je poprowadziłem, że patrzyły w zupełnie inną stronę.

Tydzień później poszliśmy do jordanka. Mimo sprzeciwu Agi - dba o Tosi zęby - kupiłem córce lizaka. Upadł na ziemię, trochę się połamał. Tę część, co nie odpadła od patyczka, Tosia zjadła od razu. Pozostałą, zawiniętą w papierek, schowałem do kieszeni. Tosia miała ją zjeść później. Zapomniała. Podobnie zresztą jak ja. I dobrze.

Przypomniałem sobie o tym lizaku, gdy wychodząc z domu, znalazłem resztki tuż koło drzwi do klatki schodowej. Zawinięte w charakterystyczny papierek leżały przy krawężniku. Widocznie wypadły mi z kieszeni.

- Podnieś i wrzuć do śmieci - pomyślałem. - Bo jeszcze Tosia to zobaczy i będzie draka.

Nie chciało mi się schylić, więc kopnąłem nogą. Śmieć skrył się pod niemrawym listkiem. A potem wyszedłem z Tosią i oczywiście go zauważyła.

- Mój lizak, tato - powiedziała.

- No tak, hm, tego, musiał mi wypaść, ale wiesz, on już leży, więc to już śmieć, rozumiesz...

- ...mój lizak. Ja chcę lizaka.

- Hm, córcia, ale... - pożałowałem, że go nie podniosłem. No więc podniosłem go teraz. Przy akompaniamencie Tosinych wrzasków, Tosinego płaczu, wyrzuciłem do śmieci. A jako rekompensatę kupiłem nowego. Całego!

Rozumiecie morał?

Nigdy wcześniej nie myślałem tak o śmieciach, zdechłych ptakach, psich kupach, rozbitych butelkach. No dobra, może pomyślałem, może nawet pogderałem na ten temat, ale nigdy wcześniej nie wziąłem szufelki i...

Teraz rozumiecie?

Copyright © Agora SA