Te wszystkie urocze anegdotki z naszego dzieciństwa stanęły mi przed oczami. Ten mały Lesio, który upiera się, żeby całkiem sam zakładać wycieraczki w samochodzie (to były czasy niezrozumiałe dla naszych dzieci, czasy, w których wycieraczki trzeba było na noc zdjąć, żeby nikt ich nie ukradł). Albo ta mała Monisia, która koniecznie chciała przynieść szklane butelki, i sobie poharatała rękę.
Cudownie się to opowiada i znakomicie się słucha. Ech, jacy byliśmy mali i jakież to było zabawne! Po prostu boki zrywać.
Tak sobie dumałem, oglądając drzwi naszego samochodu. Na drzwiach był ludzik. Trochę koślawy, ale jednak ludzik. Miał główkę, rączki i nóżki. I był pracowicie wydrapany gwoździem w lakierze.
- Kto to wymyślił? - jęknąłem. Samochód dopiero co wrócił od lakiernika po tym, jak go zarysowała ciężarówka. Wyglądał jak nowy. Prawie cały tydzień. A teraz ten ludzik.
- To on! - Kudłata oskarżycielsko wskazała na Pitu.
- Ale to ona znalazła gwoździa - trzeźwo zareplikował Pitu.
- Ale ty rysowałeś ludzika - wykrzyknęła Kudłata. Ja nie chciałam.
- A co chciałaś? - zapytała podchwytliwie moja żona.
- Chciałam konika. Koniki są ładne - uśmiechnęła się wdzięcznie Kudłata. - I wiesz, chcę jeździć na konikach. I będę miała konika.
Zauważyłem, że dyskusja zmierza w niepożądanym kierunku i czułem, że pora by ją jakoś podsumować, zwłaszcza że nikt oprócz mnie nie traktował sytuacji poważnie.
- Nie przejmuj się - poradziła mi moja żona. - To tylko dzieci.
- Rany boskie, o Boże - jęknął mój przyjaciel Robert, kiedy pokazałem mu ludzika następnego dnia. - O rany, Boże drogi. I co mu powiedziałeś?
- A co miałem powiedzieć - wzruszyłem ramionami. - Nigdy w życiu nie rysuj po samochodzie.
Popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
Niestety, dla naszych dzieci to był dopiero wstęp do kreatywności.
Po dwóch dniach zwabiony dziwną ciszą zszedłem do kuchni. Pitu i Kudłata przysunęli sobie stołeczki i stali przy płycie elektrycznej, mieszając coś energicznie.
- O, tato, robimy miksturę - wyjaśniła Kudłata.
- Miksturę? - zdziwiłem się.
- No tak, wrzuciliśmy do garnka różne rzeczy i mieszamy.
W rondelku pływały grzyby shitake, makaron ryżowy, coś zielonego, co zidentyfikowałem jako pesto, coś brązowego, co, jak stwierdziłem, było konfiturą, a wszystko razem było podlane butelką oliwy extra virgine.
Dzieci, od dziś nie rysujemy po samochodzie i nie wlewamy żadnych rzeczy z kuchni. Czy to jasne? - westchnąłem.
- Oj, no dobra, tato - burknęła Kudłata.
Następnego dnia do Pitu i Kudłatej wpadł kolega. Wszyscy razem energicznie budowali zamek w piasku, a my poszliśmy na herbatę.
Rodzice nie powinni chodzić na herbatę. Jak wiadomo powinni dzień i noc nie spuszczać oczu ze swoich pociech a lekturą czy piciem herbaty mogą się zając w bardziej sprzyjającym okresie - na przykład, kiedy dzieci wyjadą już na studia.
A wiesz, że zasypaliśmy dziurę? - pochwalił się Pitu.
Jaką dziurę? - przestraszyłem się.
No taką, co była - wyjaśnił Pitu. Z dumą zaprowadził mnie przed dom. W miejscu, gdzie jeszcze niedawno był kanał odpowietrzający do szamba, nie było nic prócz góry piachu.
Wszystko zasypaliśmy - pochwaliła się Kudłata.
No cóż, od tego czasu minęło kilka dni. Jesteśmy aktualnie przy zasadzie numer 27. Zasada 27 jest prosta: Węża ogrodowego nie wnosi się do domu i nie odkręca wody, żeby sprawdzić, czy na schodach robi się wodospad. Nie i już. Mimo że za 30 lat to będzie doskonała anegdotka.