W życiu każdego rodzica nadchodzi taki moment, że nasza pociecha (to takie ładne słowo wymyślone przez speców od marketingu na określenie nieznośnego bachorka) zaczyna mówić. Niedługo później następuje kolejny punkt zwrotny, o wiele trudniejszy do zdiagnozowania. Nasza pociecha zaczyna na serio korzystać ze wszelkich korzyści, jakie daje posługiwanie się językiem. Zaczyna mijać się z prawdą, wkrótce buja na całego, no i wreszcie po prostu łże w żywe oczy.
Do niedawna wierzyłem mojemu potomkowi w ciemno. Trudno było spotkać bardziej prawdomówne dziecko. Wracał na przykład z podwórka troszkę poobijany, więc jak to dobry ojciec, pytałem.
- Chłopczyk mnie bił.
- A ty jego biłeś?
- Biłem.
- A czym?
- Rączką i nóżką.
Pitu zeznawał szczerze, jak przyłożył rączką Kudłatej i jak potem poprawił nóżką, i bez ogródek pytał:
- Mogę jeszcze trochę pobić siostrzyczkę?
Aż tu pewnego razu Kudłata rozryczała się wniebogłosy, przybiegłem do pokoju i zastałem Pitu studiującego z filozoficzną miną książeczkę.
- Pobiłeś siostrzyczkę - zapytałem pro forma, bo na plecach Kudłatej widać było ślad po czyjejś małej piąstce.
- Sama się pobiła - mruknął Pitu, nie przerywając oglądania książeczki.
Od tej pory rozmowy z Pitu stały się idealnie podobne do rozmówek znanych z seriali detektywistycznych.
- Czy widział pan coś podejrzanego? - pyta detektyw (czyli ja).
- Niczego widziałem, niczego słyszałem, tylko tu przechodziłem - odpowiada złoczyńca (czyli Pitu), ukrywając za plecami narzędzie zbrodni, czyli w dowolnej kolejności traktor, młotek, łopatkę, rakietkę do tenisa.
- Rozumiem, proszę nie wyjeżdżać z miasta, być może będę miał dalsze pytania - informuje detektyw.
- Jasne - odpowiada złoczyńca, po czym daje nogę i tyle go widzieli.
Ponieważ zeznania ofiary, czyli Kudłatej, ograniczają się na razie do okrzyków "uuuuu", nie mogą być brane pod uwagę w śledztwie i skazaniu winnego.
Już się pogodziłem z tym, że Pitu można schwytać wyłącznie na gorącym uczynku, kiedy mój syn poszerzył asortyment przekrętów i zaczął manipulować rzeczywistością.
- Jak było w przedszkolu? - pytałem go raczej z obowiązku, bo właśnie z zapamiętaniem rzucał się z kumplem na stos poduszek i przez kwadrans odmawiał pójścia do domu.
- Fajnie było, fajnie - wydyszał wreszcie, kiedy zdołałem go przekonać, że może już pójdziemy do domu. - Samoloty robiliśmy i kotleciki zjadłem, i bawiliśmy się.
Pitu był w świetnym humorze do czasu, kiedy przekroczył próg domu.
- Hej, już jesteś - ucieszyła się Monika. - Powiedz, jak było w przedszkolu.
Pitu nagle jakby zmalał, zgarbił się i głosem człowieka ciężko doświadczonego przez los wychrypiał:
- Niefajnie, koledzy bili Pitulka. Nie lubię przedszkola.
- Ojejku - zatroskała się Monika. - Bili cię? A zjadłeś coś?
- Nie zjadłem, nic nie było do jedzenia - chlipnął Pitu i na myśl o własnej niedoli w oczach zaszkliły mu się łezki. - Masz może czekoladkę, mamusiu?
Siadł w kąciku i zjadał czekoladkę, popłakując nad swoim losem. Kudłata też dostała czekoladkę. Kilka minut później ryk Kudłatej wezwał mnie do pokoju. Kudłata leżała, rycząc przywalona wielkim misiem, a Pitu siedział, pociągając nosem i zjadając czekoladkę siostrzyczki.
- Niedobra Kudłata. Uderzyła Pitulka w głowę - przedstawił własną wersję wypadków.
- A czym? - zainteresowałem się.
Pitu namyślał się tylko przez chwilę. Spojrzał mi ufnie w oczy i wyjaśnił:
- Czekoladką.