Bohater we własnym domu - pamiętnik ojca

Witam wszystkich Państwa w kolejnym programie ?Opowiedz mi swoją historię?. Dzisiejszym naszym gościem jest Pan Paweł, mąż, syn i ojciec. Panie Pawle, witam serdecznie i gratuluję tytułu Ojca Roku.

Szanowni Państwo, nie wiem, czy zasłużyłem na ten tytuł, ale przyjmuję go z wielką radością. Zawsze myślałem, jakimi szczęściarami są te wszystkie kobiety z wózkami. Idą sobie uśmiechnięte, dziecko śpi, jak jest ciepło, mogą usiąść i poczytać książkę, opalić się, robić, na co tylko mają ochotę, a ty człowieku jedź do pracy na całe długie osiem godzin.

I w końcu został Pan ojcem. Niech nam Pan zatem opowie o swoim ojcostwie.

Trafiły się nam dwa niezłe egzemplarze. Już w ciąży pojawiły się problemy. Jeden rozwijał się prawidłowo, z drugim było trochę gorzej. Żona spędziła ponad miesiąc w szpitalu przed porodem, a potem przez kolejny miesiąc jeździliśmy do naszych synków.

Zostali w szpitalu?

Tak, urodzili się w 7. miesiącu i musieli zostać w szpitalu. Tak strasznie chcieliśmy, by przekroczyli magiczny próg dwóch kilogramów wagi i by można było zabrać ich do domu. Żona strasznie rozpaczała i chciała mieć dzieci przy sobie. W końcu w Dzień Matki chłopcy przybyli do domu. Od początku zastanawiałem się, jak to możliwe, by z tak małego ciałka wydobywał się taki wrzask.

Było aż tak źle?

Gorzej niż źle. Trafili nam się rozwrzeszczani chłopcy. I żeby to była tylko kolka! Ale nie, to był po prostu charakter. Młodszy synek pierwszy tydzień życia spędził w innym szpitalu. Pielęgniarki opiekujące się starszym zastanawiały się, czy jego brat jest też tak rozkrzyczany. Tego dnia, w którym mały miał wrócić do brata, otworzyły się drzwi windy i rozległ się krzyk. Wtedy pielęgniarki powiedziały: "Jest dokładnie taki sam". Całe lato przesiedzieliśmy z nimi w?domu.

W domu? A co ze spacerami?

Chłopcy mieli wózkowstręt. Jak tylko położyliśmy ich do wózków - bo byliśmy zmuszeni do zakupu dwóch pojedynczych - i zjechaliśmy na dół, zaczynała się walka. Krzyki, płacz, zero chęci współpracy. Wyjmowaliśmy ich z wózków, podskakiwaliśmy, karmiliśmy - nic to nie dawało. Po kilku tygodniach takiej zabawy daliśmy sobie spokój i trzymaliśmy towarzystwo zamknięte w czterech ścianach.

Pomagało?

Nam tak, czy im - trudno powiedzieć. Przynajmniej nie było nam wstyd na ulicy. Ludzie tak dziwnie na nas patrzyli, jakbyśmy robili im jakąś krzywdę. A oni po prostu krzyczeli, krzyczeli i krzyczeli. Przestawali krzyczeć, dopiero gdy wracaliśmy do domu. Więc porzuciliśmy spacery na rzecz balkonu.

Mieli Państwo trudny start, ale na pewno wokół było wielu ludzi gotowych wam pomóc.

Tak, były babcie, dziadek, szwagierka, nianie. Wszyscy pomagali nam na zmianę. Żona sama nie zostawała z nimi na minutę, było za dużo pracy, a jeszcze ściągała pokarm. Wszyscy byliśmy wykończeni, tylko że oni z chwilą opuszczenia naszego mieszkania mogli odetchnąć z ulgą, a my. No cóż, doświadczaliśmy rodzicielstwa z wszystkimi jego plusami i minusami. Szwagierka sama była w ciąży, z tym wielkim brzuchem kołysała naszych synów do snu i pomagała nam jak mogła.

A nianie?

Najpierw były dwie starsze panie jedna po drugiej, ale po miesiącu się z nimi rozstaliśmy. Myślę, że przyjęły naszą rezygnację z radością. Po starszych paniach przyszła młodsza dziewczyna. Była niedosłysząca, więc krzyki jej tak nie doskwierały. Z kolei dosyć głośno mówiła, ale wtedy już dzięki pani rehabilitantce odkryliśmy, co uspokaja nasze maluchy, więc nie było aż tak źle. Ale i ta niania zrezygnowała po jakimś czasie. Potem z żoną siedziała szwagierka ze swoją córeczką i tak już zostało do dzisiaj.

Co poradziła Państwu rehabilitantka?

Rehabilitantka, do której chodziliśmy na zajęcia w związku z napięciem mięśniowym - zresztą przewinęliśmy się przez tylu różnych lekarzy, że można by o tym długo opowiadać - poradziła nam, by kupić ogromną piłkę do ćwiczeń i zamiast na stojąco zabawiać dzieci, siadać z nimi na tej piłce i się bujać, aby oszczędzać kręgosłup. Szwagierka śmiała się, że miała ćwiczenia ze szkoły rodzenia jak znalazł! Chłopcy pokochali piłkę, a i my odczuliśmy niebagatelną zmianę. Było o wiele łatwiej, a samo skakanie na piłce było całkiem przyjemne. Mieszkaliśmy wtedy jeszcze w kawalerce. Nie było miejsca, by się poruszyć - z dwoma łóżeczkami, wózkami, bujaczkami, ale dwie ogromne piłki zajmowały honorowe miejsce w naszym domu. Polecam piłkę każdemu rodzicowi, który ma problemy z krzyczącym dzieckiem.

Mówią, że najtrudniejsze są pierwsze trzy miesiące.

Też o tym słyszałem. Z niecierpliwością liczyłem dni. Najpierw, by dotrzeć do trzeciego miesiąca, potem - by przekroczyć pół roku. Za każdym razem ta granica, za którą będzie już lepiej, przesuwała się. Ale to nie jest tak, że ciągle było źle. Im chłopcy robili się starsi i bardziej rozumieli otaczający ich świat, tym nam wszystkim było łatwiej. W październiku, gdy urodziła się ich siostra cioteczna, zdecydowaliśmy się po raz kolejny na próbę spacerową. Żona uzbrojona w naręcze grzechotek i dziadka opatuliła chłopców i wsadziła ich do bliźniaczego wózka. Wcześniej w domu zaczęliśmy ich przyzwyczajać do siedzenia w wózku bliźniaczym. Wózek polubili.

A spacery?

Na pierwszych kilku spacerach trzeba im było machać grzechotkami przed nosem, robić ogromny hałas, byle tylko zapominali o płaczu. Niejedna starsza pani dziwiła się, jak można tak hałasować przy dziecku. Dni przestały tak się nam dłużyć, ale potrzebne były dwie osoby, jedna do prowadzenia wózka, druga do zapewniania animacji. No i zdarzały się momenty, w których chłopcy - jeden lub dwóch, w zależności od nastrojów - nie chcieli siedzieć w wózku i kazali się nosić. Ale ze spaceru na spacer było coraz lepiej.

Jakie jest Pana najgorsze wspomnienie z początków ojcostwa?

Pierwsza dłuższa podróż samochodem. Za namową żony wyruszyliśmy do jej rodziny na wieś. Sto pięćdziesiąt kilometrów od Warszawy. Nie chcieliśmy tam nocować. Po tamtym wyjeździe moi chłopcy otrzymali zakaz jazdy samochodem na następne dziesięć lat. To był jeden nieustający wrzask. Ciągle się zatrzymywaliśmy, bujaliśmy, karmiliśmy. To była najgorsza podróż w moim życiu. Ale ujmując to pytanie w innym kontekście, najgorsze było oczekiwanie na poród i niepewność. Leżąc na patologii ciąży, żona widziała i słyszała niejedno. Jeden z maluchów rozwijał się prawidłowo, drugi nie rósł tak szybko, jak powinien. Lekarze stawiali przed nami dwa scenariusze: albo ciągniemy ciążę dalej, wiedząc, że mniejszy może tego nie przetrwać, albo rozwiązujemy ciążę już teraz, by ratować mniejszego, a jednocześnie nie damy szansy na normalny rozwój większemu. Trudne decyzje, prawda? Na szczęście Ktoś tam w górze czuwał i wszystko rozegrało się bez naszych decyzji. Żona dostała któregoś dnia skurczy i poszła na cesarkę. Dzięki temu mamy teraz dwóch słodkich chłopców. Mniejszy zaraz po urodzeniu został przewieziony do innego szpitala, dzięki czemu uratowali mu życie. Nieraz, kiedy patrzę na niego, to widzę małego wojownika - i w brzuchu, i po porodzie musiał walczyć o swoje. I tak mu zostało do dzisiaj.

A jak na te krzyki Państwa malców reagowało najbliższe otoczenie?

Kiedyś wracałem z pracy do domu. Od razu przyznaję - nie leciałem na skrzydłach. W pracy odpoczywałem, funkcjonowałem normalnie. Kto tego nie przeżył, ten nie zrozumie. W każdym razie czekałem na windę z sąsiadem z niższego piętra. Na klatce słychać było krzyki moich dzieci. Sąsiad popatrzył na mnie i powiedział: "Bądź bohaterem we własnym domu". Ludzie zazwyczaj odnosili się do nas ze współczuciem. Dla mnie to było raczej przykre.

Co jest najtrudniejsze w byciu rodzicem bliźniaków?

Nie da się rozdwoić. A zazwyczaj obaj chcą mamę lub tatę w tym samym momencie. Nasze dzieci na szczęście poznały i zrozumiały sens dzielenia się z innymi. Teraz starszy, ilekroć chce jakąś zabawkę, którą bawi się młodszy, krzyczy na cały głos: "Trzeba się dzielić"! Oczywiście, gdy już otrzyma to, czego pragnie, zapomina o tej zasadzie. Dodatkową trudność w wychowywaniu bliźniąt stanowi ich synchronizacja. Nawet jeśli idą spać o tej samej porze, to zazwyczaj jeden wstaje wcześniej od brata i budzi i jego, i nas. Ale z biegiem czasu coraz mniej odczuwamy ten problem.

Czy chłopcy są podobni do siebie z wyglądu?

Dla mnie są całkiem różni, ale wszyscy wokół mówią, że są identyczni. Między nimi jest około dwóch kilogramów różnicy, jeden jest większy o pół głowy, drugi nieco drobniejszy. W moim odczuciu nie są do siebie podobni i da się ich odróżnić bez problemu. Cieszę się z tego niezmiernie. Mamy znajomych, którzy mają czteroletniego syna i dwuletnie bliźniaki jednojajowe. Ich mama mówi, że nieraz sama ma problem z rozróżnieniem ich, a kiedy chłopcy byli młodsi, ich starszy brat wołał do mamy: "Mamo, chodź, ten bliżej drzwi płacze".

Z pewnością ma Pan też dużo miłych wspomnień.

Tak, oczywiście. Bycie rodzicem jest cudowne, zwłaszcza gdy dziecko nie krzyczy i śpi... A tak serio - uwielbiałem patrzeć na ich małe ciałka. Najpierw w szpitalu, kiedy uczyliśmy się ich obsługi. Trzymałem te nasze stworzonka na rękach i podziwiałem ich cudowne twarzyczki, malutkie rączki i nóżki. Potem w domu też zdarzały się momenty, w których trzymałem śpiących synów na rękach i czułem się przeogromnie szczęśliwy. Kiedy po raz pierwszy wypowiedzieli słowo "tato", moje szczęście nie miało granic. Gdy wychodzę do pracy, młodszy nigdy nie zapomina wytaszczyć do przedpokoju mojego laptopa, abym przypadkiem nie zapomniał go wziąć. Komputer waży pewnie tyle samo co on, ale twardo ciągnie go po ziemi, oczywiście najpierw zrzucając go z łóżka. Jestem niezmiernie dumny i szczęśliwy, że mam takich wspaniałych synków. Gdy wracam z pracy, przybiegają się przywitać. Dają mi całusy i się przytulają, a potem na jednym oddechu starają się opowiedzieć, co się im przydarzyło w ciągu całego dnia.

Oni też zapewne są z Pana dumni, że został Pan Ojcem Roku. Jak Pan myśli, czemu właśnie Pan zasłużył na ten tytuł?

Może dlatego, że kocham moich synów najbardziej na świecie? Może dlatego, że gotów byłbym zrobić dla nich wszystko? Może dlatego, że czasem jestem zmęczony, zły, głodny, ale gdy widzę ich twarzyczki, to mam ochotę rzucić wszystko, usiąść z nimi na podłodze i się bawić? A może też dlatego, że jestem normalnym ojcem, który czasem krzyknie i skarci, który czasem ma dość, który nie zawsze jest tylko ojcem, ale także mężem, przyjacielem, synem, pracownikiem? Wiem, że dzieci mnie dopełniają. Nie były planowane. Chcieliśmy mieć dzieci, ale nie aż tak szybko. Śmiejemy się, że wróciły z nami z podróży poślubnej i już nigdy więcej nie pojedziemy na Wyspy Kanaryjskie. Ale bez nich nie byłbym tym, kim jestem. Nieraz myślę, że dobrze się stało - inaczej ciągle byśmy odkładali decyzję o powiększeniu rodziny. No i za jednym zamachem mamy dwoje dzieci, chłopcy mają rodzeństwo. To fenomenalne, jak się kochają i dopełniają. Jak są za sobą całym sercem i dbają, by zawsze ten drugi był w okolicy.

Szybko zapomina się o złych wspomnieniach?

Bardzo szybko. Do tego stopnia, że myślimy o powiększeniu rodziny.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.