Ojciec i morze

Byliśmy nad morzem. Kupiłem im piłeczkę. Czerwoną. Gumową. Ze śmieszną naklejką. A potem mało co przez tę piłeczkę nie wykitowałem.

Dlaczego ja wam to w ogóle zamierzam opowiedzieć? Ano dlatego, że jest wrzesień, początek roku, czas więc na przygodę. Przygodę z wakacji. Tak więc, kupiłem im tę piłeczkę, fajnie się nią rzucało. Nasz rekord, to chyba ważne, wynosił: dwa tysiące sto pięćdziesiąt milionów trzydzieści sześćdziesiąt - to według Frania. Albo dwadzieścia siedem - to według Tosi. Tyle razy udało nam się podać ją do siebie bez skuchy.

Rzucaliśmy nią również w wodzie. No i pewnego dnia ktoś jakoś nie złapał, chyba Franio, piłka zaczęła płynąć, no i Franio nie chciał za nią pójść, do tego on przecież nie umie pływać, a tu jeszcze wiatr powiał, oddalała się coraz szybciej. No, to musiałem... Wiecie, jak prawdziwy ojciec. Mężczyzna. Superman... Sęk w tym, że ja nie za bardzo umiem pływać. Raczej się nie utopię i tak dalej, ale na pewno nie jestem jakąś tam Motylią.

Tak więc trochę się zawahałem. No, ale sytuacja była ekstremalna, poza tym Franio tak na mnie spojrzał, zresztą Tośka też. Skoczyłem. Tak to można by chyba nazwać. I jak już byłem w locie, to usłyszałem głos mojej żony: ja popłynę! A trzeba wam wiedzieć, że ona jest Motylią. A w zasadzie Żabkinią.

Problem w tym, że nie mogłem już zrezygnować. I to nie tylko dlatego, że już byłem w locie. Po prostu nie pozwalała mi na to duma. Zarówno ta ojcowska, jak i ta męska - na plaży było przecież kilku innych mężczyzn, w ogóle kilka innych osób i jakby to wyglądało, gdybym tak do tej wody wskoczył, a potem z niej wyskoczył, za to wskoczyłaby żona?

Tak więc ruszyłem za tą piłeczką. Przez pierwsze kilkanaście, no może kilkadziesiąt, metrów szło mi naprawdę nieźle. To znaczy dość znacznie się zbliżyłem, ale nagle poczułem, że opadam z sił. A to przecież morze, czyli nie przelewki. No, bo fale, głębiny... A jeszcze trzeba będzie wrócić. Skrzesałem resztkę sił i już, już ją prawie miałem, gdy nagle znów powiało. Jakoś tak silniej. A potem znowu. Umrę, utonę, pomyślałem. I się zacząłem śmiać. No, bo kto by pomyślał, że taki mój będzie koniec. Oczywiście to mi nie pomogło, bo się zachłysnąłem. A nim się odchłysnąłem, piłeczka była dalej. A tu te fale... Chyba nie dam rady. Kupię im nową.

Spojrzałem w stronę brzegu. Stali i patrzyli...

W końcu ją dorwałem. Włożyłem w kąpielówki i położyłem się na plecach. Żeby odpocząć. Uspokoić oddech. A potem zacząłem wracać. O, jak ciężko jest płynąć pod wiatr. Choć na pewno łatwiej, kiedy się jest zwycięskim.

Czekali na linii wody.

- Masz? - zapytała Tosia.

Wyjąłem ją z kąpielówek. I wtedy rozległy się oklaski.

- Brawo.

- Brawo tata.

- Niech żyje.

Położyłem się na piasku. Czy też raczej na kamieniach, bo to była kamienista plaża. Dumny i blady. Ojciec. Taki, na którego zawsze można liczyć.

A potem przez dwa kolejne dni nie wchodziłem do wody, więc po piłeczkę kursowała Aga. Ale ona - jak już wiecie - jest Żabkinią. A nawet, jak się okazało, Kraulinią.

Więcej o:
Copyright © Agora SA