Zawód taksówkarz

"Chciałbym wszystko robić wolno, ale mi nie wolno"* - czyta Julka i cieszy się: "Mamo, to o nas!"

Nie lubię się spieszyć. Głupieję, zapominam, co mam zrobić, zrzędzę, że się spóźnimy, jeśli nie wyjdziemy już, zaraz, natychmiast. Nie lubię patrzeć ciągle na zegarek, poganiać, pędzić. Ale często muszę. Popołudnia wymagają ode mnie mistrzowskiej organizacji - odrabianie lekcji, czas na zabawę, spacer i nicnierobienie, zajęcia dodatkowe, spotkania z innymi dziećmi. Uczę się spieszyć tak, żeby się nie denerwować, odpuszczać, mieć czas na niespodzianki i przyjemności.

Nie lubię zbyt dużego zamieszania w domu, męczy mnie odpowiedzialność za inne dzieci. Lubię być niezależna i wszystko robić sama. Ale nauczyłam się i polubiłam współpracę z innymi mamami - dzisiaj ja wiozę czwórkę dzieci na basen, a za tydzień mama Stasia, w zeszłym tygodniu gitarę obsłużyła babcia Jacka, tym razem kolej na mnie. Wiem, że w awaryjnej sytuacji mogę liczyć na każdą pomoc, sama taką pomoc oferuję. Polubiłam to, że często mam w domu kolegów i koleżanki Julki i Jasia, kilka dyżurnych obiadów w zamrażarce, że planując teatr, łyżwy, muzeum, często myślę o Anieli, Basi, Jacku, Antosiu.

Nie lubię jeździć samochodem. W samochodzie jest mi duszno, niedobrze, mam poczucie, że umyka mi tyle ciekawych spraw - ludzi, widoków, kolorów, zapachów, wszystko, co mogłabym zobaczyć, gdybym poruszała się na własnych nogach. Ale mieszkamy pod miastem i miejsca, które najczęściej odwiedzam - szkoła, znajomi, przyjaciele, dzieci, basen, stajnia, księgarnia, sklep ogrodniczy, nie mówiąc już o teatrach i muzeach - to wszystko jest oddalone od naszego domu o co najmniej dwa-trzy kilometry. Nie narzekam - nigdy w życiu z własnej woli nie zamieszkałabym w mieście, więc akceptuję konieczność używania samochodu.

Mój samochód wielkości mniejszego autobusu jest stary i uroczo nieprzewidywalny. Często coś się w nim psuje - a to hamulce, a to sprzęgło, a to tłumik. Ale przyzwyczaiłam się do niego i udaję, że nie słyszę uwag męża, że trzeba kupić nowszy. Kiedy po raz szósty zahaczyłam lewym lusterkiem o naszą akację, pan Rafał, mechanik, pokiwał tylko głową i przykleił je szerokim, czarnym plastrem. Prawy tylny zderzak, po siódmym walnięciu w dąb, przymocował dyskretnym (pocieszam się) drutem.

W samochodzie wożę na stałe: zapas picia i przekąsek dla dzieci, gry planszowe, książki, blok, kredki, plastelinę, ubrania na zmianę, kalosze, kostiumy na basen, sanki lub piłkę, magnetofon z kolekcją kaset, wodę utlenioną, plastry, wodę do mycia rąk, mydło. Ponadto: kimono, strój do konnej jazdy, strój na rytmikę dla Jasia, jego pędzle i farby na zajęcia plastyczne, łyżwy całej rodziny. Dużo z tych rzeczy przydaje się, kiedy czekamy z Jasiem na Julkę, która ma jakieś zajęcia - idziemy do lasu albo na pobliski plac zabaw, gramy w piłkę, a kiedy jest zimno i brzydko, czytamy książki albo lepimy z plasteliny na rozkładanym stoliczku.

Poza tym mam w samochodzie bałagan - hałdy papierków po gumach, butelek po sokach, paragonów, patyków Jasia, jabłek dla koni, dmuchanych rękawków, rachunków i rysunków. Wygarniam to wszystko raz w tygodniu. Trzepię kocyk z przedniego siedzenia, gdzie zazwyczaj jeździ przypięty pasami Lucek, albo torby z zakupami. Zawsze wpadam w popłoch i proponuję tylne miejsca, kiedy ktoś znienacka prosi mnie o podwiezienie - przednie siedzenie to zdradliwe grzęzawisko pełne psich kłaków i zagubionych artykułów spożywczych - małych jogurtów, zeschniętych bułeczek, zbłąkanych marchewek.

Życie szofera zaczynam codziennie o godz. 7.30, kiedy na różne sposoby usiłuję namówić zaspany samochód, żeby jednak ocknął się i ruszył. Zanim wyjadę tyłem z bramy (zahaczając lewym lusterkiem o akację albo waląc prawym zderzakiem w dąb), mam już za sobą godzinę nadludzkich wysiłków, żeby w pogodnej i miłej atmosferze, bez irytacji i poganiania, wyprawić Julkę do szkoły. Oględnie mówiąc, nie jest to łatwe. Wracam pędem ze szkoły, po drodze błyskawiczne wpadam do sklepu. W ostatniej chwili przypominam sobie o plastelinie dla Jasia. Dziś nie mam czasu na poranny spacer po lesie, bo mąż wcześniej wychodzi do pracy. Wtaczam się do domu obładowana zakupami. Żegnam się z mężem, Jaś jeszcze śpi. Parzę sobie podwójną melisę i zamyślam się nad czystą kartką. Od kiedy przez tydzień zapominałam o kupieniu soli i dwa razy zostawiłam otwartą furtkę z kompletem kluczy w zamku - wszystko zapisuję. Każdy dzień to łamigłówka, nie ruszam się z domu bez precyzyjnego grafiku. Na dziś: Jul. ze szk. - 12.30, Jaś laryng. - 14.30, Jul. ang. - 13.55-14.40, Jul. git. - 15.30-16.30, facet do pral., Leon - klatka, zarezerw. bil. do teatru, dow. się o zaj. w muzeum, tekst!!!, pacz. z pocz., Jaś krople do u., Lucek krople do o.

Budzi się Jaś. Mam teraz kilka godzin tylko dla niego. Czytamy "Plastusiowy pamiętnik", Jaś lepi Plastusia. Potem spacer do lasu. Zaczynam zerkać na zegarek - obiad nie jest jeszcze gotowy. Robimy ludziki z warzyw i gotujemy razem - Jaś zupkę dla misia Edwarda. Kuchnia cała w buraczkach, bo Edwardzik lubi barszczyk.

12.15 - wsiadamy do samochodu i jedziemy po Julkę. Wychodzi z uśmiechniętą buzią, zagadana z koleżanką, 15 minut po dzwonku. Nie mam serca powiedzieć jej, że powinna się pospieszyć, bo zaraz angielski. W domu wyganiam dzieci do ogrodu i podgrzewam obiad. Cud! Julka pierwszy raz od czterech miesięcy nie ma nic zadane. O 13.40 musimy być znowu w samochodzie. Dzieci jedzą powoli, Julka opowiada o szkole. Spokojnie przypominam: "Mamy 10 minut do wyjścia". O 13.45 upycham w samochodzie dzieci, teczkę do angielskiego, gitarę. Zdążamy w ostatniej chwili. Z angielskiego odbierze Julkę mama jej przyjaciółki Anieli, dziewczynki chwilę się pobawią, a ja, wracając od lekarza, zawiozę Julkę na gitarę. Muszę zdążyć, bo w tym tygodniu to moja kolej na zawiezienie na gitarę Jacka, przyjaciela Jasia.

Zaczyna mi się kręcić w głowie. Pędzimy do przychodni. O 14.30 pani laryngolog nie ma. Nie ma wyników. Senna pani w recepcji radzi sprawdzić w laboratorium, bo może są. Ale tylko do 15. Potem zamykają. Cudownie. Biegnę z Jasiem do szpitala i, klucząc w dusznych korytarzach, trafiam do laboratorium. Wyniki są. Lecimy z powrotem. Szybka kontrola ucha i pędzimy do samochodu. Zabieram Julcię i Anielę, która chce posłuchać, jak Julcia gra, zawracam po Jacka i kompletnie skołowana przeliczam dzieci - czworo plus dwie gitary. Trójkę zostawiam u pana gitarzysty, z Jasiem jadę do apteki po krople do ucha, po drodze wstępuję do weterynarza po krople do oczu dla Lucka. Jaś słusznie protestuje - przeważnie podczas lekcji gitary bawimy się na placu zabaw. Jedziemy do domu, przebieram utytłanego w błocie Jasia i już trzeba jechać po resztę dzieci. 10 minut stoimy przed zamkniętym przejazdem. Zdążamy w ostatniej chwili. Dzieci martwią się, że dziś wyjątkowo nie ma zajęć w Klubie Młodego Etnografa. Ja po cichu zacieram ręce - gdyby były, w ciągu pół godziny musiałabym dostarczyć towarzystwo na zajęcia. Wprawdzie potem odstawiam samochód, idę po dzieci piechotą i wracamy spacerem, ale na dziś mam już dosyć.

Odwożę Jacka, a Jasia i Julkę zawożę do Anieli na dwie godziny zabawy. Mama Anieli w przelocie opowiada mi, jak udało jej się zawieźć na basen młodszą Basię i jej kolegę (bo dziś była jej kolej), w międzyczasie odebrać komputer, kupić nową umywalkę i zdążyć na nasz przyjazd. Dosłownie wczołguję się do samochodu i odbieram z poczty paczki z książkami. Potem w kompletnej desperacji kupuję sobie wielką czekoladę z migdałami i pożeram ją w samochodzie, kawałek po kawałku, tępo gapiąc się w zachlapaną szybę.

Jeszcze odebrać dzieci, zrobić kolację, wykąpać, poczytać, uśpić. Zrobić obiad na jutro. Piątek to dzień, w którym dzieci zapraszają koleżanki i kolegów. Na 17 zawożę całe towarzystwo, młodsze i starsze, na kółko naukowe do szkoły. Julkę i Jasia przywiezie z powrotem mama Anieli. W tym czasie może uda mi się zrobić to, czego dzisiaj nie zdążyłam np.: zarezerw. bil. do teatru, dow. się o zaj. w muzeum albo wezwać faceta do pral.

Więcej o:
Copyright © Agora SA