Ciągłość i zmiana

Dzieci im są starsze, tym lepiej znoszą zmiany. Ze mną jest odwrotnie - im jestem starsza, tym bardziej podoba mi się to, co jest.

Wcale nie z powodu zgrzybiałego wieku. Raczej dlatego, że z szaleńczą energią przeprowadzałam różne zmiany tak, żeby to, co dla mnie ważne, układało się zgodnie z moimi planami i marzeniami. Żeby mi się podobało. Teraz jestem po prostu zadowolona i nie tęsknię do jakichś większych zmian. Chociaż niektóre są bardzo przyjemne.

- Mamo, wiesz czym się różni pachycefalozaur od stegozaura? - pyta Jaś.

- Yyyy - pomrukuję niewyraźnie.

Siedzę sobie wygodnie w fotelu na tarasie, w gnieździe z gazet, książek i kłębków kolorowej wełny. Robię sweterek dla misia Julki i leniwie przyglądam się mrówkom.

- Pachycefalozaur? - pytam i zamyślam się głęboko. - Głowa wyrasta mu spod pachy? - próbuję niepewnie.

Jaś śmieje się i ja też. Pakuje mi się na kolana z książką o dinozaurach.

- To jest pachycefalozaur, a to stegozaur - wyjaśnia poważnie.

Masz ci los - stegozaur - myślę sobie. Jeszcze nie tak dawno pokazywałam Jasiowi, czym różni się listek brzozy od liścia dębu. A teraz? Pachycefalozaur? Muszę uważniej czytać Jasiowi książki o prehistorii - obiecuję sobie.

- Mamo! Dlaczego ta kartka nie odpada? Przecież woda jest ciężka - Julka robi skomplikowane doświadczenie ze szklanką wody i kartką.

Nie mam pojęcia, dlaczego kartka nie odpada. Według mnie zdecydowanie powinna odpaść. Bo woda jest ciężka.

- Nie wiem - mówię szczerze. - Pomyślmy.

Przeglądamy dwie książki, które mogą nam wyjaśnić zagadkę nieodpadającej kartki. Jest! Próżnia! Niby to rozumiem, ale dzwonimy do mojego brata, który przystępnie wyjaśnia Julce, o co chodzi. Jeszcze nie tak dawno robiłyśmy eksperymenty z kryształkami soli. I wiedziałam, dlaczego się robią. A teraz? Próżnia!

Dlaczego, do licha, na lekcjach fizyki zajmowałam się głównie czytaniem książek pod ławką? Przeczytam książkę o doświadczeniach - obiecuję sobie.

Dzieci są co dzień inne. Co kilka tygodni zmieniają się ich pasje i zainteresowania. Ich marzenia, plany, pomysły, obawy, lęki, umiejętności - wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Lubię te zmiany. Choć nadążanie za nimi wymaga sporo wysiłku, codziennej uważności, niekończących się rozmów - towarzyszenie dzieciom to dla mnie wielka frajda.

Lubię zmiany, ale raczej takie, które sama zaplanuję, albo te, do których mogę się jakoś przygotować.

Jak ryżowego kleiku albo mdłego krupniku nie znoszę nijakości, bylejakości, półśrodków, nie lubię być skazana na coś, co mi się nie podoba i bardzo trudno mi się z tym pogodzić z taką koniecznością. Dlatego z obłąkańczą determinacją zmieniam to, co mi nie pasuje, szukam tego, co lubię. A kiedy już jest tak, jak sobie wymarzę, bardzo przywiązuję się i przyzwyczajam do tego, co polubiłam - do miejsc, ludzi, rytuałów.

Kiedy sobie coś wymyślę, prę do przodu jak czołg. Na szczęście mój mąż, wbrew zdrowemu rozsądkowi, daje się porwać moim wizjom. Tym sposobem (mieszkając w przyczepie kempingowej z trzyletnią Julką na placu budowy aż do listopada) zbudowaliśmy dom w miejscu, w którym zawsze chciałam mieszkać. Obok domu moich dziadków, domu mojego dzieciństwa. To była wielka zmiana w naszym życiu. Nasz dom i nasz ogród to dla mnie najważniejsze miejsca. Moje miejsca. I nie zamieniłabym ich na żadne inne. Lubię moich sąsiadów znanych od dzieciństwa. Lubię nasze małe sklepiki, w których od lat robię zakupy. Od lat kupuję warzywa u tej samej pani na rynku, jak mówiła moja babcia. Listy od lat przynosi nam ten sam pan listonosz, a na naszej poczcie dzieci zjeżdżają z tej samej poręczy, z której ja zjeżdżałam, jak była mała. Lubię nasz las, drzewa i ścieżki, na których uczyłam się chodzić. Lubię odwiedzać z dziećmi cukiernię, do której chodziłam z dziadkiem na rurki z kremem. Cieszę się, że dzieci rosną w poczuciu, że otaczają je przyjaźni i znajomi ludzie, że nie są anonimowe. Nie są znikąd.

Wakacje. Wyjazd w góry - po różnych próbach i poszukiwaniach - od kilku lat w to samo miejsce.

Mała wioska pod Babią Górą. Cudowne wyprawy, chodzenie po górach, ogniska, wycieczki, bieganie po łąkach, lasy, bacówki. Co roku ci sami ludzie. I gospodarze, których bardzo polubiliśmy i ich trzy córeczki, przyjaciółki Julki i Jasia. Dzieci przez cały rok wymieniają listy i nie mogą się doczekać wakacyjnego spotkania. Pobyt w górach, nawet cztero-, pięciotygodniowy, dla Julki i Jasia zawsze jest za krótki. Kiedy pakujemy się do domu - rozpaczają. Każde inaczej. Jaś głośno szlocha, ale nie trwa to długo. Julka cichutko popłakuje przez całą drogę, po powrocie do domu pisze do dziewczynek list i po dwóch dniach jakoś się otrząsa. My też miewamy łzy w oczach. Długo mam pod powiekami obraz gospodarzy i dziewczynek machających nam z mostku nad potokiem.

Miesiąc przed wakacjami pytamy dzieci, dokąd chcą jechać. W góry? Tam gdzie zawsze. Nad morze? Tam gdzie zawsze. I liczą dni do wyjazdu.

Nie zawsze tak było, o nie.

Kiedy Julka miała dwa lata, wyjazd na wakacje był dla niej ciężkim przeżyciem.

- Mamo, czy nasz domek znika, kiedy wyjeżdżamy? - pytała z mocno niepewną miną, kiedy pakowaliśmy się na wakacje. Żeby czuła się pewniej, zabieraliśmy pół domu - ulubione zabawki, naczynia, sztućce, kocyk, poduszeczkę i mnóstwo innych rzeczy. Do nowego miejsca przyzwyczajała się przez tydzień. Na plaży, w środku najlepszej zabawy pytała znienacka:

- Ciekawe, co teraz robi nasz domek.

Kiedy po czterech tygodniach wracaliśmy, nie poznawała naszego domu i kolejny tydzień oswajała się z "nowym" miejscem.

Julka nigdy nie przepadała za nowościami. Długo nie mogła rozstać się ze smoczkiem, miała dwie-trzy ulubione potrawy, ze cztery trasy spacerowe i uporządkowany plan dnia. Jej upodobania zmieniły się pod wpływem brata. Bo Jaś jest inny. Od zawsze lubił nowości, ciekawe wycieczki, nowe miejsca, nowe jedzenie, nowe przygody, urozmaicenia w planie dnia i Julci też się to spodobało.

Nadal woli uporządkowanie i przewidywalność zdarzeń, ale zmiany traktuje zadaniowo, dobrze sobie z nimi radzi i jest bardzo z siebie dumna.

Kiedy Jaś miał dwa-trzy lata również z większą niż siostra ufnością poddawał się przedwyjazdowemu rozgardiaszowi.

- Tylko nie zapomnij zapakować Edwardzika, sowy, klocków i książek o wulkanach... - przypominał, wyliczając ukochane zabawki.

Kiedy przyglądam się mojej rodzinie i zastanawiam się nad naszym stosunkiem do zmian, przychodzi mi do głowy nasz strych. Wystarczy się tam wdrapać, rozejrzeć i wszystko jasne.

Nasz strych przypomina jakąś surrealistyczną izbę pamięci. Trudno nam się rozstać z rzeczami, które mają dla nas sentymentalne znaczenie. Wśród wielu pudeł z pamiątkami męża, dzieci i moimi jest spora kolekcja niemowlęcych ubranek Julki i Jasia (cztery pudła), ich pierwsze zabawki (trzy pudła), skarby z wakacji (cztery pudła), zdjęcia i pamiątki po pra- i prapradziadkach (trzy pudła), tajemnicze pudła męża, których nawet nie próbuję policzyć, i dużo innych ciekawostek, na przykład nasz ślubny bukiet. Ostatnio znalazłam tam nawet kłębuszek sierści ukochanego psa Lucka z czasów, kiedy był szczeniakiem przewiązany (naprawdę!) błękitną wstążeczką.

Moją najlepszą przyjaciółkę znam od pierwszych klas podstawówki.

Wśród naszych książek dzieci z wielkim przejęciem odnajdują ulubione książki swojej prababci z dedykacjami od pradziadka.

Nie mogę się rozstać z moim starym samochodem.

Ten tekst piszę w fotelu mojego dziadka, w moim ukochanym rozciągniętym swetrze z czasów studenckich.

No cóż. Może chociaż zmienię czcionkę w komputerze. Zawsze to jakiś krok naprzód.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.