Sądny dzień

Czasem po prostu się zdarza. Dzień, w którym jestem zła na cały świat i nic mi się nie udaje.

Wiem, skąd się bierze taki dzień. Kiedy jestem przemęczona, niewyspana, mam za dużo na głowie, muszę się ciągle spieszyć. Wiem też, że sama sobie to robię - nikt mi nie każe czytać do trzeciej nad ranem, zostawiać różnych zobowiązań na ostatnią chwilę ani umawiać wizyty u weterynarza w dniu, w którym Julka ma francuski, do Jasia przychodzi kolega, a ja mam posadzić 40 krzaków i dopilnować pana, który muruje schodki na tarasie. Taki dzień to dla mnie sygnał, że za mało czasu i uwagi poświęcam sobie.

W takim dniu dzieci, zazwyczaj rozbrykane, ale miłe i chętne do współpracy, wyczuwając mój fatalny nastrój, robią się zbuntowane i włażą mi na głowę.

No i pytają mnie:

- Mamo, kiedy przestaniesz być czarownicą i znowu będziesz mamą?

4.30 Budzą mnie oszalałe piski.

W gnieździe zbudowanym w kratce wentylacyjnej naszej sypialni kilkudniowe pisklaki domagają się śniadania. Jeszcze wczoraj mnie to wzruszało, ale dzisiaj - nie! Zasnęłam trzy godziny temu, a za dwie muszę wstać. Przez chwilę rozważam możliwość własnoręcznego nałapania much - czy co tam one jedzą - i zapchania piszczących dziobów.

6.30 Dzwoni budzik. Mam za sobą dwie godziny przewracania się z boku na bok. Wlokę się do łazienki. Skończył się mój ulubiony płyn do kąpieli. Przysypiam w wannie.

6.45 Staczam ze sobą heroiczną walkę i zamiast wrócić do łóżka, gramolę się do Julki na antresolę.

- Oj, zaraz - mamrocze Julka.

7.00 Julka nadal mamrocze. Nie lubię jej poganiać, a ona nie lubi poganiania. Ale nie mamy wyjścia.

7.40 Zaplatam Julce warkoczyki i pędzimy do samochodu. Nie mam kluczyków. Nie ma ich dosłownie nigdzie - ani w torbie, ani na parapecie, ani w kieszeniach. Ani w lodówce, gdzie kiedyś je wetknęłam.

7.50 Kluczyki są w szafce na kluczyki, gdzie odwiesił je porządny mąż. Ha!

7.55 Wyjeżdżając z bramy, z impetem walę tylnym zderzakiem w drzewo. Co za idiotyczny samochód. Pędzimy do szkoły na skróty, czyli przez las. Na wybojach - łomot. Zerkam w lusterko - leży jakiś niebieski zderzak. Ani chybi mój. Klnąc głośno, wciągam zderzak do samochodu. Dlaczego? Dlaczego to właśnie ja mam pisklaki w sypialni, kluczyki w dziwnych miejscach i idiotyczny samochód, który gubi różne części?

8.15 Pan od schodków na tarasie pojawił się kwadrans temu, zdążył już zaśmiecić gruzem pół ogrodu i złamać młodą brzózkę.

- Sie posprząta - cedzi nonszalancko. Przez chwilę z trudem powstrzymuję się, żeby nie walnąć go czymś ciężkim. Zamiast tego wrzeszczę, że ma rozłożyć folię i uważać na drzewa, że proszę o to codziennie, a on nic, i że co to ma znaczyć i w ogóle. Uff!

Chcę spać, chcę nic dzisiaj nie musieć.

8.30 Mąż i Jaś jeszcze śpią.

Szybko robię obiad i daję śniadanie psom i śwince morskiej, która z wdzięczności sika mi na nowy sweter.

9.30 Mąż wychodzi do pracy. Łapię Lucka i Jasia i pędzimy do weterynarza. Miła pani w recepcji proponuje, że zajmie się Jasiem, kiedy ja będę w gabinecie. Po krótkim namyśle (ostatnio Jaś zdemolował gabinet i wrzucił okulary doktora do kosza na odpadki medyczne) przystaję z wdzięcznością. Kiedy wychodzę, miła pani siedzi w fortecy zbudowanej z puszek psiego żarcia, a Jaś konstruuje machinę oblężniczą.

12.00 - Jedziemy po Julkę. Tuż za bramą Jaś znienacka oznajmia:

- Kupę mi się chce.

Zawracamy. Denerwuję się, że się spóźnimy, i nie mogę znaleźć kluczy od bramy. Pan od schodków wysypał gruz na rabarbar i rozdeptał niezapominajki. Nie zamorduję go wyłącznie z braku czasu - spieszę się po Julkę.

12.30 - Uff! Równo z dzwonkiem jesteśmy pod szkołą.

- Weź te nogi - wrzeszczy Julka.

- To weź ten tornister - krzyczy Jaś.

Przypominam, że w samochodzie nie można wrzeszczeć, ale nie sądzę, żeby ktoś mnie usłyszał. Koło ucha przelatuje mi kalejdoskop, którym ktoś w kogoś rzucił. Zjeżdżam na pobocze i okropnym tonem każę dzieciom wysiąść. Warczę, że nie mogę prowadzić w takich warunkach i nie pojedziemy dalej, dopóki się nie uspokoją. Potem usadzam Julkę w drugim rzędzie siedzeń, a Jasia w trzecim. To bezpieczne rozmieszczenie gwarantujące względny spokój. Ze zdenerwowania trzęsą mi się ręce. Dzieci nieprzyzwyczajone do takiego tonu patrzą na mnie z zaciekawieniem jak na jakiś nieznany gatunek wieloryba. Zamykam oczy. Spokojnie. Plaża. Wydmy. Pusto. Szumi morze.

13.15 Zakupy.

Dzieci oblepiają wózek jak małże i grzęznę na amen w wąskiej alejce między makaronami a mlekiem.

- Mamo! Kup mi te cukierki - zawodzi Jaś.

- Mamo! Potrzebna mi czerwona krepina na jutro! - oznajmia Julka.

Jaś zawadza nogą o piramidę kompotów z ananasa. Zbieramy turlające się puszki.

13.40 Na podjeździe koło domu pęka mi torba z warzywami. Pan od schodków poszedł w siną dal, zostawiając papierki po kanapkach i puszki po piwie.

14.00 Jemy obiad w ogrodzie. Prawie zasypiam nad talerzem. Jaś rzuca w Julkę marchewką. Julka rzuca w Jasia groszkiem. Patrzę tępo w przestrzeń. W mojej zupie pływa mrówka.

15.00 Za kwadrans musimy wyjść na lekcję gry na gitarze.

- Szybciej, szybciej - burczę na dzieci. "Co ja wyprawiam?" - złoszczę się sama na siebie za to poganianie i zrzędliwe tony. Próbuję opanować irytację, ale im dłużej brnę w fatalny humor, tym trudniej mi się z tego otrząsnąć. Pocieszam się, że mąż ma dziś wrócić wcześniej, czyli koło 19. Pojeżdżę wieczorem na rowerze, planuję - i trochę mi lepiej.

15.30 Podjeżdżamy pod szkołę.

- A gdzie gitara? - pyta Julka.

Spokojnie. Plaża. Wydmy. Pusto.

Wracamy po gitarę.

17.00 Z powrotem w domu. Dzieci budują szałas w ogrodzie. Zwijam się w kłębek na kanapie. Telefon. Mąż. Nie wróci wcześniej, tylko później, bo ma dodatkowe zdjęcia. Czyli - znikąd ratunku. Czyli - nici z roweru. Zamykam się w łazience i w kwadrans zużywam paczkę chusteczek, szlochając rozdzierająco na brzegu wanny. Od razu mi lepiej.

Myślę, której przyjaciółce pojęczeć w telefon. Pada na Monikę, bo jest dzielna, nie wymyśla problemów i wszystkie moje zmartwienia od razu ustawia we właściwych proporcjach.

- I na dodatek od rana boli mnie głowa - marudzę. - Może to coś poważnego?

Zanim Monika zdąży coś powiedzieć, wpadają dzieci.

- Mamo, gdzie moja skrzynka z narzędziami? - pyta Julka

- Mamo, mogę zjeść czekoladę? - docieka Jaś.- I zobacz, co zrobiła Fela!

Wyglądam przez okno. Fela rozwłóczyła śmieci po całym ogrodzie.

Spokojnie. Wydmy, wydmy, wydmy. I całkiem pusta plaża.

19.30 Julka i Jaś się kąpią.

Robię grzanki na kolację. W łazience wrzaski. Wlokę się na górę. Rozdzielam walczące dzieci i lawirując wśród wysepek piany, majtek, gąbek, koszulek i kąpielowych zabawek walających się na podłodze, opuszczam łazienkę. Tonem mrożącym krew w żyłach domagam się posprzątania. I wtedy słyszę:

- Mamo, kiedy przestaniesz być czarownicą i znowu będziesz mamą?

Z zamyślenia wyrywa mnie pisk czujnika dymu i potworny smród. Już po grzankach.

20.30 Czytam Jasiowi "Porwanie Baltazara Gąbki". Czytam Julce "Pannę z mokrą głową".

- Czemu byłaś dzisiaj taka niemiła? - pyta Julka. Tłumaczę coś o niewyspaniu, o pośpiechu, o zmęczeniu. Strasznie mi głupio. Przepraszam.

- Nie lubię, jak jesteś taka niemamowa - mówi sennie Jaś.

Patrzę na śpiące dzieci i strasznie żałuję zmarnowanego dnia, braku cierpliwości i uwagi, irytacji, naburmuszenia, niemiłego tonu.

Trudno, stało się - pocieszam się. Jutro będzie lepiej.

Więcej o:
Copyright © Agora SA