Motylem jestem

Nie znoszę rutyny. Kojarzy mi się z letnią, nijaką, mdłą zupą.

Przygotować wigilię na 20 osób - proszę bardzo. Ale codziennie obierać włoszczyznę na zupę - z tym już gorzej. Przemeblować i posprzątać cały dom, i zmienić wystrój - z przyjemnością. Ale codziennie ścierać kurze - o, nie. Przekopać ogródek i posadzić kwiaty - jak najbardziej. Ale codziennie wyrywać chwasty - nigdy.

Tyle, że Wigilia jest raz w roku, irytuje mnie bałagan i chciałabym, żeby w ogródku coś wyrosło. Więc staram się działać z sercem, pasją i pomysłem. Polubić to, co konieczne. I, jeśli to możliwe, nie zmuszać się do robienia czegoś, czego naprawdę nie znoszę. Tylko wtedy nie czuję się szarobura i znużona. Mogę być motylem nawet przy smażeniu naleśników.

- Jaka to zupa? - pyta Julka z nieprzeniknioną miną, gmerając łyżką w zielonoszarej cieczy.

- Jarzynowa - wyjaśniam z fałszywym entuzjazmem. - Z Dalekiego Wschodu - dodaję tajemniczo.

- Pewnie z bardzo dalekiego? - chce wiedzieć Julka.

- Nie tak bardzo - tłumaczę uprzejmie.

- A z jakich jarzyn? - docieka Jaś, przelewając zupę na łyżce i przyglądając się jej uważnie pod światło.

- O, z różnych - odpowiadam wymijająco. Niestety, znam dalszy ciąg. Nie wszystkie moje kulinarne eksperymenty, które mają mi uatrakcyjnić pobyt w kuchni, znajdują uznanie u dzieci.

- W tej zupie są jakieś żylaki - protestuje Julka, dyndając oskarżycielsko włóknem z fasolki szparagowej.

- I jakieś flaki - dodaje Jaś, majtając kawałkiem pora.

Nawet nie próbuję częstować dalekowschodnią zupą wybrednego Lucka. Wołam wszystkożerną Felę. Wbiega w podskokach i z zadowolonym pyskiem węszy koło miski. Dwa ostrożne łyki, spojrzenie pełne wyrzutu i Fela wycofuje się do ogrodu.

- A kiedy będzie krupnik? - pytają dzieci.

Masz ci los! Krupnik! Najnudniejsza zupa świata.

- Eee, na jutro planowałam kapustę po jemeńsku - wyznaję z godnością i po minach dzieci widzę, że warto zawczasu skonsultować sprawę z Felą.

- Aaa - zerkają po sobie. - To my już idziemy do ogrodu.

- Mamo! - cofa się Jaś od drzwi. - A nie mogą być naleśniki?

No dobrze. Zwijam skrzydła i robimy naleśniki. Dla urozmaicenia Julka i Jaś uczą się podrzucać naleśniki na patelni. Osciągają imponujące efekty. Naleśnik Julki przykleja się do sufitu i szczelnie oblepia czujnik dymu. Jasiowy malowniczo zawisa na pękach suszonego kminku. Zdezorientowany Lucek próbuje łapać fruwające ciasto w locie. Dzieci robią z naleśników maski - wygryzają dziury na oczy i buzie. Wymyślamy różne farsze i zwijamy naleśniki w śmieszne kształty.

Gdzieś w pół drogi między nudnym krupnikiem a kapustą po jemeńsku jest pieczenie chleba, bułeczek, robienie konfitur, ciasto drożdżowe w każdą sobotę, niedzielne śniadania. To nie rutyna - to rytuały, które bardzo lubię. No i od czasu do czasu różne wymyślne atrakcje z mniej lub bardziej podejrzanych książek kucharskich.

Czasem obiad robi Julka - według przepisu z książki Małgorzaty Musierowicz "Całuski pani Darling". Sama albo z przyjaciółką (Jaś pomaga) robi chlebowy obiad Włóczykija, chłodnik Dicka, jabłkowy tort z Bullerbyn, naleśniki Mamusi Muminka, placek zbójnicki Janosika albo biszkopciki Ani Shirley.

A czasem po prostu zamawiamy pizzę i robimy piknik.

- Co robisz ? - pyta mąż, zaintrygowany.

- Sprzątam - oznajmiam z godnością, dzierżąc w objęciach piramidę pluszowych zabawek, na której szczycie niebezpiecznie balansują dwa pudła: "Grzybobranie" i "SuperFarmer".

- Sprzątasz? - dziwi się nietaktownie.

- Środa - wyjaśniam krótko i z polem widzenia znacznie ograniczonym przez pluszową sowę Hedwigę, którą Jaś ubrał w różowe buciki, zaczynam karkołomną wspinaczkę po schodach, do pokoju dzieci.

Środa. Sądny dzień. W środę wieczorem wszystkie zabawki są na swoich miejscach, namiot do zabawy złożony, sterta ubrań w garderobie znika w szafach, kredki, farby i kawałki plasteliny pozbierane, klocki w skrzynkach. Nawet skotłowane futerko w psim posłaniu równiutko złożone. Nikt, dosłownie nikt w moim domu nie rozumie, dlaczego w środę przelatuję przez dom jak tajfun, skoro w czwartek rano zjawia się moje wybawienie, bogini porządków, anioł czystości - pani Agata. Otóż właśnie dlatego. Jestem absolutnie pewna, że gdybym w środę nie kiwnęła palcem, w czwartek rano pani Agata uciekłaby z krzykiem.

Pani Agata - wyrafinowana znawczyni wosków do drewna, proszków do wanny, żeli do toalety i płynów do podłogi oraz "najlepszych" ściereczek, które posłusznie nabywam.

Pani Agata - mądrość ludowa udzielająca mi wielu stresujących rad w rodzaju: "A tu to mogłaby sobie pani zrobić jakieś wieszaczki na ściereczki, bo tak krzywo wiszą" albo "Wygodniej by było, jakby pani miała nowoczesne szafki, a nie ten kredens", i wpędzająca mnie na cały czwartek w dręczące poczucie winy, że krzywo wiszące ściereczki nie są moim zmartwieniem, a od szafek wolę pękaty kredens... Stare, haftowane makatki, koronkowe ząbki na półkach, stuletnia ława, równie stary kredens orawski, zabytkowy stół i kolekcje glinianych kogutków i starych aniołków pani Agata traktuje jak dopust boży i nieszkodliwe dziwactwo. To w kuchni, a o reszcie domu nie wspomnę. W moich absurdalnych relacjach z panią Agatą kiedyś posunęłam się nawet do tego, że w autentycznym popłochu schowałam przed nią do piekarnika durszlak z zaschniętą resztką makaronu, który przeoczyłam w środowym szale.

Nie mam talentu ani serca do sprzątania.

Jak mawia moja mama - nie mam nawyków. Ta sama mama, którą z dzieciństwa pamiętam raczej z pędzlem i ołówkiem albo książką w ręku niż ze szczotką i ścierką. Więc niby skąd mam je mieć, te nawyki - pocieszam się. Oczywiście utrzymuję jako taki ład, dbam o odkładanie rzeczy na miejsce i nie dopuszczam do totalnego bałaganu. Ale jeśli wieczorem mam wybrać między myciem podłogi w kuchni, rozkładaniem sterty prania do szaf a pogadaniem z mężem albo poczytaniem książki, raczej nie zdarza mi się wybrać tych pierwszych. Przesadne przywiązywanie wagi do porządków w domu wydaje mi się stratą czasu - jest tyle ciekawszych zajęć.

Źle się czuję w sterylnym porządku, wolę malowniczy nieład. Problem w tym, że stan malowniczego nieładu w naszym domu jest początkiem równi pochyłej, a nawet bardzo pochyłej - błyskawicznie zamienia się w bałagan, którego nie lubię. Poza tym mieszkanie w lesie z dwójką dzieci, z mężem uczulonym na kurz, z dwoma psami, w domu ogrzewanym pylącym na wszystkie strony kominkiem oznacza, że przynajmniej raz w tygodniu trzeba wytrzeć z kurzu setki książek, zabawki, gliniane koguciki i całą resztę, której nawet nie próbuję wyliczać. Uprać dywany, kanapy, wytrzepać, odkurzyć, wytrzeć, przetrzeć, wyszorować, ufff... Gdybym miała robić to sama, przez okrągły tydzień tłukłabym się po domu oplątana rurą od odkurzacza, obwieszona ścierkami, ze szczotką za pasem i w.c. kaczką za uchem. Dręczyłabym wszystkich, że bałaganią i brudzą, a ja mam tyle roboty.

Na zawsze kojarzyłabym się dzieciom ze zrzędzącą wiedźmą, która nie ma czasu się pobawić, poczytać ani powygłupiać przy podrzucaniu naleśników.

Nie mówiąc już o kapuście po jemeńsku.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.