Konsumenci i kucharze

Jak sobie radzić z wyszukanymi kulinarnymi upodobaniami naszych dzieci.

- O, nie! - zaprotestowała Julka. - Nie będę jadła mięsa!

- O, nie! - pisnął Jaś. - Dlacego dostałem tak mało klusecków? A te ogójki są kwaśne, nie lubię ich!

- O, nie! - jęknęłam w duszy. - Znowu to samo!

"O, tak! O, tak!" - zobaczyłam podwójny błysk w oczach naszych psów, które natychmiast przetasowały się pod stołem. Lucek (wielbiciel mięsa) zajął strategiczną pozycję koło Julki. Fela (amatorka kiszonych ogórków) skromnie przycupnęła przy krześle Jasia. To był nasz

codzienny obiad.

Dzieci urozmaicały posiłki nieoczekiwanymi woltami upodobań i dostarczały mi mnóstwa okołokulinarnych rozrywek. Każde na swój sposób.

Julka traktuje jedzenie jak zło konieczne i warunek przeżycia. Nie tyka mięsa (czasem, bardzo rzadko, przygląda się badawczo indyczemu sznyclowi na talerzu Jasia, jakby był to niejadalny kawałek plastiku, i nieoczekiwanie prosi o taki sam), ryb (niekiedy tylko, ale naprawdę wyjątkowo, rybne paluszki), kefiru, naturalnych jogurtów, śmietany, białego sera, buraków, brukselki, parówek sojowych, oscypków. Dosyć chętnie je owsiankę, muesli, miód, grzanki z serem, omlety, naleśniki, placki z jabłkami, pierogi z truskawkami, pieczone kartofle, niektóre surówki i sałatki, kukurydzę w kolbach, owoce.

Z kolei Jaś lubi właściwie wszystko, zwłaszcza nowości. Szczególnym sentymentem darzy wędzone i pieczone ryby, pieczonego indyka, tartę z porami, sałatki, barszcz, kefir i oscypki. Czasem odmawia jedzenia brukselki i kiszonych ogórków.

Do śniadania Jaś pije kakao, Julka kawę zbożową. Julka lubi bułki, Jaś woli ciemny chleb. Julka - gruszki. Jaś - jabłka. Mąż nie je (w żadnej postaci mięsa), ryb i grzybów. Ja najbardziej lubię warzywa, owoce, ryby i sery.

W tej sytuacji, jak się nietrudno domyślić, ugotowanie obiadu dla całej rodziny przypomina

zadanie ze stoma niewiadomymi

i rzadko się zdarza, żeby wszyscy mieli na talerzach to samo.

Mimo tych kulinarnych powikłań (a może właśnie dzięki nim, bo nie pozwalają mi popaść w rutynę) lubię gotować i bardzo celebrujemy posiłki. Stałam się mistrzem kotletów sojowych, serowych i jajecznych oraz doświadczonym wymyślaczem nowatorskich potraw z różnych dziwnych warzyw. Gdy czuję, że grzęznę w barszczykach i pomidorówkach, książki kucharskie (stare i nowe, brazylijskie, litewskie, czeskie, żydowskie i francuskie) pomagają mi rozwinąć skrzydła.

Kiedy Julka była malutka, ustaliliśmy z mężem, że nie będziemy zmuszać dzieci do jedzenia ani w ogóle robić z tego problemu. Choć szczerze mówiąc, nie od razu byłam taka spokojna.

- Jak będzie głodna, to zje - powtarzał filozoficznie nasz pediatra, kiedy łkałam w telefon, że Julka od kilku miesięcy pije bobo-fruty i je wyłącznie jogurt jagodowy. - Rośnie? Rośnie. Tyje? Tyje. Rozwija się świetnie, to o co pani chodzi? Zdrowe dziecko nie umrze z głodu - zapewniał, ale ja wcale nie byłam wtedy tego pewna.

Teraz, starsza o kilka lat i mądrzejsza o drugie dziecko, ze spokojem przyjmowałam

kolejne rewolucje

w Julciowej diecie. Kiedy Julka zobaczyła w nadmorskim porcie skrzynkę pełną dogorywających ryb, kategorycznie odmówiła jedzenia mięsa i ryb i trwała w swoim postanowieniu przez półtora roku. Dbałam, żeby miała białko z innych źródeł i łykała witaminy z żelazem. I zaniepokoiłam się dopiero wtedy, kiedy rok temu lista produktów nielubianych przez Julkę zaczęła się w gwałtownie rozrastać.

Świetnym lekarstwem na niechęć do jedzenia okazał się prezent od świętego Mikołaja - pięknie wydana książka kucharska dla dzieci z przepisami z całego świata.

- Dzisiaj robię kanadyjskie placuszki - oznajmiała uszczęśliwiona Julka. - A jutro amerykańskie ciastka czekoladowe.

Mieliśmy eksperymenty z irlandzkimi i szwajcarskimi zapiekankami, brazylijską salsą, afrykańskim deserem orzechowym, francuskimi sałatkami, norweskim kisielem, żydowskim czulentem, hinduskimi ciasteczkami i hiszpańską paellą...

- Jak to ładnie wygląda! - cieszyła się Julka.

- A jakie pyszne! - komplementowaliśmy.

I Julka zaczęła jeść - z przyjemnością to może za dużo powiedziane, ale bez niechęci.

Coraz chętniej włączała się też w różne

kulinarne przedsięwzięcia,

co dotąd było domeną Jasia. Gdy tylko zaczynało pachnieć jakieś jedzenie, Jaś zjawiał się natychmiast i pytał:

- Mogę ci pomagać? Ja to wsypię! Mogę to wylizać?

Jaś uwielbiał mieszać, wąchać, podziwiać kolory i próbować. Julcia traktowała gotowanie z analityczną ciekawością naukowca. Jaś mógł bez końca babrać się w surowym cieście, Julcia lekko wzdrygała się, zanim zanurzyła łapki w mące.

Było jednak kilka potraw, których przygotowywanie także w Julci budziło emocje. Na przykład pieczenie ciasta drożdżowego albo chleba i bułeczek z kminkiem. Ten regularnie powtarzający się w naszym domu rytualny spektakl fascynował wszystkich domowników. Dzieci piekły w małych foremkach swoje chlebki i małe bułeczki dla misiów i z wielkimi emocjami obserwowały, jak rosną. Ciepłe, chrupiące bułeczki z kminkiem zgodnie zajadaliśmy wszyscy. Ciasteczka i pierniczki też.

- Upieczmy dziś ciasteczka - rzucało któreś z dzieci. I już nad rozwałkowanymi plackami trwały pertraktacje w sprawie foremek. Oboje z niejasnych powodów upodobali sobie najbardziej

kłopotliwe kształty

- Jaś uwielbiał lokomotywę, której zawsze, przed lub po upieczeniu lub po nim, odpadał komin, a Julka najbardziej lubiła konika, który po wyjęciu z pieca wyglądał jak po amputacji tylnej nogi. Pakowali ciasteczka w blaszane puszki, Julka zaszywała się na hamaku w kącie ogrodu z książką i subtelnie chrupała swoje kulawe koniki (zawartość puszki wystarczała jej na tydzień), a Jaś pożerał wybrakowane lokomotywki, zanim porządnie wystygły.

- No! - otrzepywał rączki. - Juz. Zjobimy jutjo piejnicki?

Podobne emocje wzbudzała produkcja domowych krówek i owsianych ciasteczek - nieoczekiwanie nasze wyroby wyeliminowały większość kupnych słodyczy. Jedną z ulubionych letnich rozrywek dzieci jest rytuał robienia konfitur, które z kolei wyparły z jadłospisu nutellę. Julka bardzo lubi jeździć do pradziadków i zrywać do koszyków różne owoce. Jasia bardziej interesuje zbieranie i przesiedlanie do naszego ogrodu gigantycznych ślimaków. Drylowanie wiśni i mirabelek, oglądanie pod słońce malinowego syropu ("jak płynące szkło, mamo"), projektowanie naklejek na słoiki i obserwowanie, co mrówki robią z pestkami śliwek, to ulubione okołokonfiturowe zajęcia Julki. Jaś za to smaruje się cały wiśniowym sokiem i biega na golasa po ogrodzie, piszcząc:

- Jestem Indianinem!

Mąż spaceruje po kuchni z małą miseczką i ciągle "sprawdza, czy już są dobre". Właściwie sprawdzamy wszyscy - tak że potem nie możemy już patrzeć na konfitury aż do późnej jesieni.

Oczywiście poza Jasiem, który na widok puszystego omletu z malinową konfiturą nabożnie składa łapki i oznajmia:

- Wies, mamo, to psepiękne dzieło psyjody.

Więcej o:
Copyright © Agora SA