"Żałuję, że dałam się namówić na poród naturalny. Zafundowałam sobie i maluszkom niezły survival" [LIST]

Znam wszystkie argumenty za, ba - sama byłam gorącą orędowniczką naturalnego rodzenia. Pierwszą córkę urodziłam właśnie w ten sposób. Może nie było to dla mnie przeżycie aż tak mistyczne, jakbym chciała, ale jednak - w ogólnym rozrachunku - pozytywne. Cieszyłam się, że zrobiłam coś najlepszego dla dzidziusia, że nie musiałam przechodzić "ciężkiej brzusznej operacji", że od razu po porodzie mogłam wstać. Problemy z laktacją miałam i tak, ale przejściowe.

Łukasz Kmieć

Znam wszystkie argumenty za, ba - sama byłam gorącą orędowniczką naturalnego rodzenia. Pierwszą córkę urodziłam właśnie w ten sposób. Może nie było to dla mnie przeżycie aż tak mistyczne, jakbym chciała, ale jednak w ogólnym rozrachunku - pozytywne. Cieszyłam się, że zrobiłam coś najlepszego dla dzidziusia, że nie musiałam przechodzić "ciężkiej brzusznej operacji", że od razu po porodzie mogłam wstać. Problemy z laktacją miałam i tak, ale przejściowe.

Przy kolejnej ciąży również nastawiałam się na poród naturalny, choć tym razem czekałam na bliźnięta. Ale co tam - ja nie dam rady? Ależ dam! Odwrotnie niż większość znanych mi mam, bardziej bałam się cesarki. Z czasem jednak ta wiara we własne siły nieco we mnie oklapła.

Bo ciąża mnoga nie jest ani łatwa, ani przyjemna. Przynajmniej moja nie była.

Dubletowe mdłości, dubletowa senność, a na okrasę cały pakiet klasycznych lęków (o własne zdrowie i wydolność oraz kondycję dzieci) - i rozterek (iść na amnipunkcię czy nie iść?). Ciąża mnoga, patologiczna z definicji, zrobiła ze mnie kobietę-galaretę. Rozdygotaną, bezbronną, od razu u kresu sił. Hormony? Może, ale racjonalizacja niewiele pomagała.

Po 20 tygodniu następny szok: szpital. Zatroskana twarz lekarza podczas usg: "Musi pani u nas zostać, najlepiej od razu!". Wytargowałam dzień na przygotowanie się na tę zmianę. Po wyjściu, tuż za rogiem - w ryk. Byłam przerażona, bałam się że stracę dzieci. Dzień później osiem upiornych godzin na izbie przyjęć. Stres, bo brzuch cały czas się "stawiał". I wreszcie łóżko oraz mnóstwo magnezu i no-spy na rozluźnienie. Medycyna nie miała mi do zaproponowania wiele więcej. Żadne krążki czy szwy przy bliźniakach nie są polecane. Leki na podtrzymanie - wycofano. Jedyny sposób to nie nadwyrężać szyjki macicy, czyli po prostu leżeć.

Jak to jest tak leżeć? Cóż, oczywiście, tak sobie. Świat gdzieś gna, a ty tkwisz nieruchomo, sama ze sobą, choć niby nie sama... Za oknami lato w pełni, wakacje, życie, a ty zamiast nad wodą - w szpitalu. Powtarzałam sobie, że to przejściowe. Po prostu. Plusy też były. Mogłam do woli czytać, pisać, spać. Słuchałam relaksacyjnej muzyki. Oglądałam zaległe filmy. Kupowałam w internecie wyprawkę dla dzidziusiów. Głaskałam psa i kota (to potem, w domu, gdy już mnie wypuszczono ze szpitala). LENIUCHOWAŁAM na całego.

Na patologii ciąży poznałam dużo mam w podobnej sytuacji. Czasem któraś z nas płakała w poduszkę, ale częściej humory jednak dopisywały. Na przekór losowi, sytuacji i po to, aby jakoś przetrwać, leżałyśmy z nogami do góry i żartowałyśmy. Dzięki tym nogom w górze nasze drogocenne, stale rosnące w nas i fikające koziołki maleństwa nie naciskały na niewydolne szyjki macicy, więc kolejne kartki spokojnie spadały z kalendarza.

Ciąża mnoga z przygodami jest wskazaniem do cesarki. Miałam ją zatem luksusowo wpisaną w kartę i zagwarantowaną przez lekarza prowadzącego. Jednak gdy wybiła godzina zero (w 35 tygodniu ciąży, czyli jednak trochę przed czasem) inny lekarz stanowczo zasugerował poród naturalny. Bo dziecko było już w kanale rodnym. Bo wieloródka. Bo tak lepiej. Zaufałam, zgodziłam się, chyba w afekcie - akcja porodowa szła jak burza, dojechałam do szpitala w ostatniej chwili i miałam wrażenie, że jeżeli pogadamy jeszcze chwilkę, urodzę na podłodze...

W ten sposób zafundowałam sobie i maluszkom niezły survival.

Pierwsza córeczka urodziła się rzeczywiście dość szybko i względnie łatwo, ale zaraz potem moja udręczona macica odmówiła współpracy. Skurcze minęły. Leżałam w niewygodnej pozycji, w mocnym blasku jakichś lamp, ciasno otoczona medykami. Podpięta pod ktg i kroplówki. Nasączona oksytocyną. Kilka osób manewrowało przy moim kroczu i brzuchu, ktoś przesuwał dziecko, aby "wstawić" je w odpowiednie miejsce, ktoś coś mi klarował, panował chaos (przynajmniej z mojej perspektywy) i bolało jak jasna cholera. Ale tzw. postępów nie było. Połączone łożyska zaczęły tymczasem tracić wydolność, parametry drugiego dzidziusia słabnąć. Zaczął się thriller.

Błyskawiczna decyzja o cesarce, szybki przejazd wózkiem na salę operacyjną, światła nade mną, paniczny strach we mnie i wreszcie - UFF - niewyobrażalna, trudna do opisania ulga, gdy zaczęło działać znieczulenie. Od pasa w dół koniec z bólem. Od pasa w górę za to dygot i szczękanie zębami, ale to nic, nic, nic. Jeszcze kilka chwil i na świecie była druga córeczka. Aż 40 minut po pierwszej. Podduszona. Nie usłyszałam jej płaczu, jedynie słabe popiskiwanie. Serce wtedy truchleje... Obie dziewczynki wylądowały w inkubatorach. Zobaczyłam je dopiero następnego dnia. Siła wyższa. Na szczęście mógł być przy nich tata. Przynajmniej on. Wszystko to od pierwszych skurczy trwało ledwie kilka godzin. Nie więcej niż cztery. Ale każda o kosmicznej intensywności.

Minął rok i złe wspomnienia się pozacierały. Straciły kły. Uważam jednak, że powinnam twardo trzymać się wskazania z karty ciąży i nie porywać na naturalne rodzenie bliźniąt, nawet namawiana przez lekarza. Przede wszystkim z powodu ryzyka dla drugiego dzidziusia. Ale także dlatego, że po kilku miesiącach w łóżku miałam zwiotczałe mięśnie i zwyczajnie za mało sił na podwójne parcie. I jeszcze coś: naturalny poród bliźniąt, a do tego wcześniaków, ani trochę nie przypomina naturalnego porodu pojedynczego dziecka. Nie ma żadnego spacerowania, masowania pleców, przybierania dogodnej pozycji, skakania na piłce czy wchodzenia do wody. Leżysz na plecach podpięta pod aparaturę, zero intymności. Towarzystwo bliskiej osoby? Tak, możliwe, ale moja "bliska osoba" stała z dala od epicentrum zdarzeń, przy oknie, i niewiele mogła mi pomóc. W dodatku i tak nie dostaniesz dziecka na brzuch, bo przecież nadal rodzisz...

Blizna? Wcale nie bolała aż tak bardzo, jak się spodziewałam. Myślę, że tajemnica sukcesu tkwi w dobrze dobranych środkach przeciwbólowych. Szpital mi ich nie żałował, więc w kilka godzin po porodzie byłam w stanie wstać i się umyć, a potem nie miałam już za bardzo czasu na przejmowanie się blizną. Oba maluchy leżały na oddziale dla wcześniaków, nie umiały ssać, co trzy godziny ściągałam mleko, starałam się też spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Samo ściąganie mleka to niezły maraton - obliczyłam, że w ten sposób wyrabiałam pełen etat: osiem godzin dziennie. W wolnych chwilach spałam. Cesarka ani trochę nie przeszkodziła mi w matkowaniu.

Przy kolejnej ciąży również nastawiałam się na poród naturalny, choć tym razem czekałam na bliźnięta. Ale co tam - ja nie dam rady? Ależ dam! Odwrotnie niż większość znanych mi mam, bardziej bałam się cesarki. Z czasem jednak ta wiara we własne siły nieco we mnie oklapła. Bo ciąża mnoga nie jest ani łatwa, ani przyjemna. Przynajmniej moja nie była.

Dubletowe mdłości, dubletowa senność, a na okrasę cały pakiet klasycznych lęków (o własne zdrowie i wydolność oraz kondycję dzieci) - i rozterek (iść na amnipunkcię czy nie iść?). Ciąża mnoga, patologiczna z definicji, zrobiła ze mnie kobietę-galaretę. Rozdygotaną, bezbronną, od razu u kresu sił. Hormony? Może, ale racjonalizacja niewiele pomagała.

Po 20 tygodniu następny szok: szpital. Zatroskana twarz lekarza podczas usg: "Musi pani u nas zostać, najlepiej od razu!". Wytargowałam dzień na przygotowanie się na tę zmianę. Po wyjściu, tuż za rogiem - w ryk. Byłam przerażona, bałam się że stracę dzieci. Dzień później osiem upiornych godzin na izbie przyjęć. Stres, bo brzuch cały czas się "stawiał". I wreszcie łóżko oraz mnóstwo magnezu i no-spy na rozluźnienie. Medycyna nie miała mi do zaproponowania wiele więcej. Żadne krążki czy szwy przy bliźniakach nie są polecane. Leki na podtrzymanie - wycofano. Jedyny sposób to nie nadwyrężać szyjki macicy, czyli po prostu leżeć.

Jak to jest tak leżeć? Cóż, oczywiście, tak sobie. Świat gdzieś gna, a ty tkwisz nieruchomo, sama ze sobą, choć niby nie sama... Za oknami lato w pełni, wakacje, życie, a ty zamiast nad wodą - w szpitalu. Powtarzałam sobie, że to przejściowe. Po prostu. Plusy też były. Mogłam do woli czytać, pisać, spać. Słuchałam relaksacyjnej muzyki. Oglądałam zaległe filmy. Kupowałam w internecie wyprawkę dla dzidziusiów. Głaskałam psa i kota (to potem, w domu, gdy już mnie wypuszczono ze szpitala). LENIUCHOWAŁAM na całego.

Na patologii ciąży poznałam dużo mam w podobnej sytuacji. Czasem któraś z nas płakała w poduszkę, ale częściej humory jednak dopisywały. Na przekór losowi, sytuacji i po to, aby jakoś przetrwać, leżałyśmy z nogami do góry i żartowałyśmy. Dzięki tym nogom w górze nasze drogocenne, stale rosnące w nas i fikające koziołki maleństwa nie naciskały na niewydolne szyjki macicy, więc kolejne kartki spokojnie spadały z kalendarza.

Ciąża mnoga z przygodami jest wskazaniem do cesarki. Miałam ją zatem luksusowo wpisaną w kartę i zagwarantowaną przez lekarza prowadzącego. Jednak gdy wybiła godzina zero (w 35 tygodniu ciąży, czyli jednak trochę przed czasem) inny lekarz stanowczo zasugerował poród naturalny. Bo dziecko było już w kanale rodnym. Bo wieloródka. Bo tak lepiej. Zaufałam, zgodziłam się, chyba w afekcie - akcja porodowa szła jak burza, dojechałam do szpitala w ostatniej chwili i miałam wrażenie, że jeżeli pogadamy jeszcze chwilkę, urodzę na podłodze...

W ten sposób zafundowałam sobie i maluszkom niezły survival.

Pierwsza córeczka urodziła się rzeczywiście dość szybko i względnie łatwo, ale zaraz potem moja udręczona macica odmówiła współpracy. Skurcze minęły. Leżałam w niewygodnej pozycji, w mocnym blasku jakichś lamp, ciasno otoczona medykami. Podpięta pod ktg i kroplówki. Nasączona oksytocyną. Kilka osób manewrowało przy moim kroczu i brzuchu, ktoś przesuwał dziecko, aby "wstawić" je w odpowiednie miejsce, ktoś coś mi klarował, panował chaos (przynajmniej z mojej perspektywy) i bolało jak jasna cholera. Ale tzw. postępów nie było. Połączone łożyska zaczęły tymczasem tracić wydolność, parametry drugiego dzidziusia słabnąć. Zaczął się thriller.

Błyskawiczna decyzja o cesarce, szybki przejazd wózkiem na salę operacyjną, światła nade mną, paniczny strach we mnie i wreszcie - UFF - niewyobrażalna, trudna do opisania ulga, gdy zaczęło działać znieczulenie. Od pasa w dół koniec z bólem. Od pasa w górę za to dygot i szczękanie zębami, ale to nic, nic, nic. Jeszcze kilka chwil i na świecie była druga córeczka. Aż 40 minut po pierwszej. Podduszona. Nie usłyszałam jej płaczu, jedynie słabe popiskiwanie. Serce wtedy truchleje... Obie dziewczynki wylądowały w inkubatorach. Zobaczyłam je dopiero następnego dnia. Siła wyższa. Na szczęście mógł być przy nich tata. Przynajmniej on. Wszystko to od pierwszych skurczy trwało ledwie kilka godzin. Nie więcej niż cztery. Ale każda o kosmicznej intensywności.

Minął rok i złe wspomnienia się pozacierały. Straciły kły. Uważam jednak, że powinnam twardo trzymać się wskazania z karty ciąży i nie porywać na naturalne rodzenie bliźniąt, nawet namawiana przez lekarza. Przede wszystkim z powodu ryzyka dla drugiego dzidziusia. Ale także dlatego, że po kilku miesiącach w łóżku miałam zwiotczałe mięśnie i zwyczajnie za mało sił na podwójne parcie. I jeszcze coś: naturalny poród bliźniąt, a do tego wcześniaków, ani trochę nie przypomina naturalnego porodu pojedynczego dziecka. Nie ma żadnego spacerowania, masowania pleców, przybierania dogodnej pozycji, skakania na piłce czy wchodzenia do wody. Leżysz na plecach podpięta pod aparaturę, zero intymności. Towarzystwo bliskiej osoby? Tak, możliwe, ale moja "bliska osoba" stała z dala od epicentrum zdarzeń, przy oknie, i niewiele mogła mi pomóc. W dodatku i tak nie dostaniesz dziecka na brzuch, bo przecież nadal rodzisz...

Blizna? Wcale nie bolała aż tak bardzo, jak się spodziewałam. Myślę, że tajemnica sukcesu tkwi w dobrze dobranych środkach przeciwbólowych. Szpital mi ich nie żałował, więc w kilka godzin po porodzie byłam w stanie wstać i się umyć, a potem nie miałam już za bardzo czasu na przejmowanie się blizną. Oba maluchy leżały na oddziale dla wcześniaków, nie umiały ssać, co trzy godziny ściągałam mleko, starałam się też spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Samo ściąganie mleka to niezły maraton - obliczyłam, że w ten sposób wyrabiałam pełen etat: osiem godzin dziennie. W wolnych chwilach spałam. Cesarka ani trochę nie przeszkodziła mi w matkowaniu.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA