Pamiętnik młodej mamy

Oczekiwanie na dziecko to był dla mnie fantastyczny czas. Wszyscy mówili, że skoro tak rozpiera mnie energia, to pewnie pójdę do szpitala, raz-dwa urodzę i dalej będę biegać. Śmiałam się, ale wierzyłam w te słowa. Nie sprawdziły się.

Staramy się z mężem o ciążę przez pół roku. To niedługo, ale jestem trochę przygnębiona, że się nie udaje. Po świętach przychodzą do nas przyjaciele z dziećmi. Jedno z nich podchodzi do mnie, przytula się i kładzie główkę na moim ramieniu. To taka piękna chwila, że wszyscy milkną. Potem pomyślę, że to znak - ten malec czuł, że we mnie kiełkuje nowe życie. Przekonuję się o tym za kilkanaście dni.

Gdy mój stan nie budzi już wątpliwości, uspokajam się.

Podoba mi się mój rosnący brzuszek, wcześnie wyczuwam ruchy maleństwa. Mam mnóstwo energii, więc nie rezygnuję z pracy, a nawet biorę dodatkowe zlecenia. Niestety, pod koniec 6. miesiąca pojawia się rozwarcie szyjki. Muszę jak najwięcej odpoczywać.

Chodzimy z mężem na zajęcia szkoły rodzenia - uwielbiam je i żałuję, że to tylko raz w tygodniu.

W niedzielę modlę się o szczęśliwe rozwiązanie. Myślę o tym, że spodziewaliśmy się raczej przedwczesnego porodu... A teraz zostały dwa dni do terminu!

W nocy budzi mnie wypływ śluzu.

Rano z trudem zwlekam się z łóżka. Snuję się po domu, czytam. Czuję przyjemne podenerwowanie. Uzupełniam zawartość torby do szpitala. Spakowałam nawet książki (jeszcze nie wiem, że nie będę miała ani czasu, ani sił na ich czytanie). Po południu zaczyna mnie pobolewać brzuch. Robię lekką kolację, biorę kąpiel i szykuję ubranie, gdyby w nocy trzeba było jechać do szpitala. Kładę się, żeby zmagazynować siły. Sen przerywają coraz mocniejsze skurcze. Mąż co chwila się budzi i pyta, czy już ma wstawać. O 2.30 decyduję, że już czas.

Jedziemy do szpitala

Ledwie wchodzimy na korytarz, odpływają mi wody. Mąż pomaga mi się przebrać. Idę do gabinetu zabiegowego, mąż musi zostać na korytarzu, siostra trzaska mu drzwiami przed nosem. Przychodzi zaspana pani doktor i boleśnie mnie bada. Prawie nie ma rozwarcia. Chyba nie przyjechaliśmy za wcześnie? Mimo tych wątpliwości ciągle jestem pełna optymizmu. Na porodówce czuję się swojsko, zwiedzałam szpital podczas szkoły rodzenia. Warunki są naprawdę dobre, intymne. Mamy toaletę wyłącznie do naszej dyspozycji, masażery, akcesoria do ćwiczeń. Jeszcze tylko wywiad na temat chorób moich i męża, warunków bytowych, przebiegu ciąży, podpisywanie zgód i idziemy do naszej sali. Miła położna podłącza mnie pod KTG. Wykres pokazuje bardzo regularne, choć nie za mocne skurcze. Serduszko mojego dzieciątka bije tak szybko! Położna mówi, że poród zapowiada się dobrze, że postarają się jak najmniej ingerować w jego przebieg. Szkoda, że wkrótce schodzi z dyżuru.

Mąż delikatnie masuje mi plecy.

Co jakiś czas położna sprawdza puls dziecka. Rozwarcie się zwiększa, ale bardzo powoli. Za oknem wstaje nowy dzień. Skurcze robią się dokuczliwe. Zgodnie z poleceniem kolejnej położnej idę pod prysznic. Mąż polewa moje ciało gorącą wodą, skurcze stają się znośniejsze. Siedzę pod prysznicem naprawdę długo...

Jestem coraz bardziej zmęczona.

Przysypiam między skurczami. Co jakiś czas przychodzi lekarz, za każdym razem inny. Badania są bardzo bolesne. Tylko jedna lekarka potrafi zrobić to delikatnie. Pani doktor podejmuje decyzję o kroplówce z oksytocyny. Zgadzam się na to, skoro ma pomóc... Obiły mi się o uszy jakieś kontrowersje wokół oksytocyny, ale trudno by mi było dyskutować z lekarzem. Od tej pory muszę już cały czas leżeć na łóżku, jestem też ciągle podłączona pod KTG.

Mój poród nie tak miał wyglądać...

Czuję się bezwolna, kierują mną obcy ludzie. Czy na pewno chcą dobrze dla mnie i mojego dziecka? Mdli mnie od zapachu mielonki, którą zostawiła dla mnie pani kuchenkowa. Nie jem mięsa, zresztą i tak jedzenie nie przeszłoby mi przez gardło. Proszę tylko męża o cukierki, żeby dodać sobie trochę sił, i o gorącą herbatę, żeby się rozgrzać.

Przychodzi kolejna położna i zasiada w fotelu, rozmawiając z moim mężem. Strasznie mnie to irytuje. Po oksytocynie skurcze robią się nie do wytrzymania, przychodzą jeden za drugim bez przerwy. Z bólu wiję się na łóżku. Z oczu płyną mi łzy, stękam do męża, że coś mnie zaraz rozerwie, że chyba nie dam rady...

Położna, choć irytująca, jest jednak uważna.

Niepokoi się, bo dziecku spada tętno. Dzwoni po lekarza. Jedno spojrzenie na ekran KTG i lekarz wyrokuje: "Zagrożenie płodu, tniemy". Chyba czuję ulgę, że już nie będzie boleć, ale wstydzę się sama przed sobą za tę myśl. Przecież miałam wytrzymać, miałam być dzielna dla dobra córeczki! Skądś wyłania się miła pani anestezjolog ze zgodą na znieczulenie zewnątrzoponowe. Jestem przewentylowana, trzęsą mi się ręce i strasznie bazgrolę, podpisując zgodę na cięcie cesarskie.

Wszystko dzieje się błyskawicznie.

Najpierw zastrzyk w plecy i ulga, bo już nic nie czuję od pasa w dół. Przypinają mi jedną rękę do stołu, zasłaniają przede mną widok brzucha. Po chwili czuję, jak ktoś w nim grzebie. Ostrzegają mnie, że to może być nieprzyjemne, ale wcale tak tego nie odbieram. Lekarz z położną wymieniają jakieś głupie żarty na tematy damsko-męskie. Jeszcze tylko moment i. jest nasza córa!!! Śmieją się, że dorodna i że blondyna. Słyszę jej płacz i też płaczę. Nie ma możliwości, żeby położyli mi ją na brzuchu, więc śliczna wysoka pielęgniarka przytula jej policzek do mojego, mogę pocałować maleństwo!

Zaraz mi ją, niestety, zabierają. Słyszę, jak lekarz z położną wymieniają się uwagami, że to był ostatni moment na cesarkę. Wody płodowe, które nie odpłynęły w całości po przyjściu do szpitala, są zielone. Lekarz mówi o mnie tak, jakby mnie tam nie było: "Gdyby ona się nie zgodziła, to...". W tym momencie jednak nie zwracam uwagi na jego zachowanie. Teraz nic już się nie liczy i tylko cicho mówię: "Dziękuję!".

Po szyciu położne zawożą mnie do sali, gdzie czeka już mąż z naszą Łucją. Nie mogę jej nawet dobrze zobaczyć, leży wyżej niż ja, a Łukasz boi się wziąć ją na ręce. Ale jestem szczęśliwa, że ona żyje i jest z nami.

W nocy fantastyczna położna pomaga mi stanąć na nogi i przystawić dziecko do piersi

Szkoda, że dopiero teraz... Wcześniej siostry bez mojej wiedzy i zgody nakarmiły małą sztucznym mlekiem. W końcu się udaje i córeczka się przysysa. Zostaje już ze mną, ale gdy mam jakiś problem, to naciskam guzik i położne przychodzą w kilka sekund. W piątej dobie po porodzie jesteśmy jeszcze w szpitalu, córa musi przejść dodatkowe badania. Koleżanka z sali wyszła już synkiem, zostałam sama i dopada mnie spadek nastroju. Nie mam problemów z opieką nad maleństwem, pokochałam je. Ale nie do końca dociera do mnie, że to MOJE dziecko, przede wszystkim dlatego, że nie urodziłam go sama, ale je ze mnie wyciągnęli.

Jestem rozczarowana, że nie udało mi się urodzić siłami natury.

Wyrzucam sobie, że mogłam bardziej się postarać, odmówić oksytocyny albo może poprosić o nią wcześniej. Więcej ćwiczyć na piłce? Zagryźć zęby i nie krzyczeć? Mam poczucie porażki własnej kobiecości. Wiem, że ratowano życie mojej córeczki, ale racjonalne argumenty do mnie nie przemawiają. Płaczę przez kilka nocnych godzin. Cieszę się, gdy w końcu możemy wrócić do domu, ale kiedy widzę swoje ciążowe zdjęcia na ścianie, to wszystko wraca ze zdwojoną siłą, ogarnia mnie smutek i znowu płaczę.

Dopiero później przychodzi refleksja, że ze szkoły rodzenia, książek, czasopism wyniosłam zbyt romantyczna wizję porodu.

Niby mówiono też o cesarskim cięciu, o komplikacjach, ale nie dopuszczałam do siebie myśli, że coś może pójść inaczej niż w moich wyobrażeniach. Do porodu byłam nastawiona pozytywnie i ambicjonalnie. Odkąd mam tę świadomość, płaczę coraz rzadziej. Podbudowały mnie koleżanki po podobnych przeżyciach, a także moja ukochana pani ginekolog, która mi wytłumaczyła, że czasami poród tak się kończy i jest to lepsze dla dziecka i matki niż wymuszany poród siłami natury. Także wsparcie męża, jego wdzięczność za dziecko, jego podziw i szacunek dla bólu, który przeszłam, powodują, że złe nastroje przychodzą coraz rzadziej.

Więcej o:
Copyright © Agora SA