Sylwia Chutnik: "Naprawdę nie wiem o co chodzi z tym słowem na F!" [WYWIAD]

Dlaczego młode Polki boją się słowa "feminizm"? Czy rzeczywiście lepiej mieć syna, bo facetom jest w życiu łatwiej? O czym Sylwii Chutnik nie chce się rozmawiać? Znana feministka i działaczka społeczna w rozmowie z Karoliną Stępniewską.

Karolina Stępniewska: - Od dawna nurtuje mnie feminizm w Polsce. Z jednej strony funkcjonuje jako zawód, gdy czytam na przykład: Sylwia Chutnik - pisarka, aktywistka, feministka, Kazimiera Szczuka - feministka, a z drugiej strony, jeśli zapytamy się jakiejś dziewczyny na ulicy czy jest feministką, to ta obrusza się i mówi "Nie, broń Boże, absolutnie!". Skąd takie reakcje, dlaczego tak jest?

Sylwia Chutnik: - Wydaje mi się, że to cały czas jest coś bardzo złego i wstydliwego, a jeśli ktoś powie, że jest feministką w towarzystwie, to jest to zaproszenie do dyskusji. A mi się nie chce rozmawiać już o tym. Bardzo często mam coś takiego, że w środowisku czy towarzystwie, którego jeszcze bardzo dobrze nie znam, ktoś wie, że jestem feministką albo powiem coś takiego, że 'zaśmierdziało" feminizmem to jest to zaproszenie do rozmów, których w ogóle mi się nie chce toczyć. Wydaje mi się, że ja już nie chcę być tą siłaczką, tzn. będę o to walczyła zawsze i wszędzie, i aż do grobowej deski, ale mam takie wrażenie, że w XXI wieku, kiedy zostało wywalczone już tak wiele rzeczy, kiedy to słowo jest odmieniane przez wszystkie możliwe przypadki, nauk nie tylko humanistycznych, ale też np. akcja "dziewczyny na politechniki" to przecież też jest feminizm, ja oczekuję od rozmówcy, żeby miał podstawowe wiadomości. Już straciłam energię i cierpliwość, żeby tłumaczyć to ludziom. Niech sobie w Wikipedii poczytają, niech sobie wpiszą w Google.

Naprawdę nie wiem o co chodzi z tym słowem na F! Nie wiem dlaczego dziewczyny nadal się boją tego słowa używać, albo - co mnie denerwuje - korzystają w pełni z tego, co feministki wywalczyły, często ponosząc koszty bardzo osobiste i będąc ciągle w kontrze, co też nie jest dobre, a one korzystają z tego deprecjonując jednocześnie pracę feministek albo nie zdając sobie z tego sprawy. To jest nowe pokolenie kobiet, które są po prostu totalnie wyemancypowane, takie pokolenie wychowane na popkulturowym feminizmie w stylu "Sex w wielkim mieście" - one są już zupełnie gdzie indziej niż byłyśmy my czy nawet pokolenie wcześniejsze niż moje, powiedzmy 20 lat temu. One to po prostu dostały w prezencie, bo zaszły zmiany kulturowe, które nie biorą się z tego, że ktoś się po prostu zlitował nad kobietami, tylko zostały wywalczone. Nie mają tej świadomości, że mogą studiować, pracować, korzystać z lepszych ustaw, dzięki temu, że inne kobiety to wywalczyły.

Feministki włożyły na różne parlamentarne stanowiska panie, które teraz fukają, jak słyszą o prawach człowieka. I myślę, że ta praca jest bardzo niedoceniana, co oczywiście mnie boli, ale też jestem realistką i wiem, że tak po prostu często się dzieje. Poza tym nie robię tego, żeby mi dziękowano do grobowej dechy, tylko dlatego, że to po prostu trzeba zrobić. Wracając - jest strach, cały czas. Ale też mówiąc szczerze: to jest ludzi problem, niech idą na terapię (śmiech).

Młode dziewczyny często mają jeszcze takie reakcje "Nie, jak powiem, że jestem feministką to już nigdy męża nie znajdę", mówione na tym samym wydechu co "Mam już 22 lata, jestem taka stara".

- Tak, bo jest wciąż mętlik pomiędzy wyzwoleniem, a taką superwoman z kolorowych pism, w których musimy być wszystkim naraz. Tak samo jest w temacie matek. A z drugiej strony są to jakieś naleciałości nie wiadomo skąd, kultury trochę konserwatywnej, trochę katolickiej, takiej poukładanej plus "nie wypada". To jest przedziwna mieszanka, bo dziewczyny potrafią z jednej strony być totalnie wyzwolenie ubrane, ale w głowie mieć po prostu meblościankę.

Czy to nie jest trochę tak, że wiele dziewczyn boi się mieć swoje poglądy? Boją się mieć zdanie na tematy polityczne czy jakiekolwiek inne, które wykraczają poza wybór - powiedzmy - lakieru do paznokci?

- Ja mam ten problem, że żyję w specyficznym środowisku i w dużym mieście. Pewne rzeczy są jak w bańce mydlanej - dla mnie to, że dziewczyny siedzą przy stole z chłopakami i nie tylko rozmawiają o polityce, ale też bardziej się na tym znają, ponieważ działają politycznie albo społecznie, to moje naturalne środowisko. Rozpolitykowane, rozgadane, dyskutujące. Więc ja pewnych rzeczy po prostu nie zauważam, dlatego, że po prostu to mi się nie trafia. Ale dzięki temu, że często gdzieś jeżdżę, w różne zupełnie środowiska, co związane jest też z moim pisaniem, obserwuję to, że kobiety mają chęć rozmawiania.

Weźmy przykład polityki, bo wydaje mi się on taki symboliczny. Nadal mają problem, że one siedzą przy tym stole, albo mężczyźni mają z tym problem, że one siedzą przy tym stole i chcą na równi rozmawiać, bo jest to oczywiście banalizowane, przecież: "Co one tam wiedzą". I ten podział: kuchnia - dziewczęta, gadające, szepcące albo gdzieś tam na papierosku na balkonie, a faceci w dużym pokoju, livingroomie, układają nowy rząd. To jednak jest bardzo jeszcze obecne. Szczególnie to widać w innych miastach niż moje. Często w środowiskach, w których bym się nie spodziewała, że ten problem jest, na przykład w środowiskach akademickich. I naprawdę dopóki kobiety nie zaczną przejmować tego, nie zastanawiając się czy są feministkami, czy będą teraz wyglądały grubo albo czy ktoś sobie teraz coś pomyśli...

Tutaj widziałabym też ten problem, że dziewczyny za dużo analizują i zanim zaczną mówić, co myślą, to zaczną analizować czy to będzie dobrze widziane. Ostatnio pani z jazd doszkalających samochodem mówiła mi, że najlepsze są kobiety, które są bezrefleksyjne - wsiadają i jadą, a te, które za dużo myślą mają problem z podejmowaniem szybkich decyzji, stąd strach przed jazdą samochodem. Za bardzo analizują co zrobić, a facet po prostu to robi. Tak samo w sytuacjach politycznych, społecznych, z codziennego życia, na przykład: "Czy jak teraz nakarmię publicznie dziecko to będzie problem?".

Często spotykam się z sytuacją, że kobieta mówi: "Świetnie, że mam syna, on będzie miał łatwiej w życiu". Tak jest? Lepiej mieć syna?

Dla mnie osobiście to jest duże wyzwanie, bo chciałabym go wychować na osobę, która nie będzie musiała mieć sprzątaczki i sekretarki przy sobie. To jest bardzo trudne, bo kulturowo on naprawdę ma bardzo dobrze. Widzę to po tym, w jaki sposób odnoszą się do niego dziewczyny. Mówią na przykład: "Bruno, zostawiłeś coś", a on na to "Ooo" i bierze to. Ostatnio widziałam to w świetlicy i mówię: "Jak to Ola pilnowała, żebyś wziął śniadaniówkę do tornistra?". Co to jest w ogóle za sytuacja? Od razu jest po prostu małym królewiczem! A moja rodzina mówi: "Ale będzie sobie świetnie radził w życiu!". No taaak....

Naprawdę chciałabym, żeby to się już zmieniło, ale to niestety jest długi bardzo proces i niestety taki, o który kobiety muszą ciągle dbać, nie mogą odpuścić. Mówi się, że parytety, że szklany sufit w firmach... Nie! Dom! Tutaj jest największa walka, największa walka jest o władzę domową - kto ma sprzątać, kto ma odprowadzać, kto ma pamiętać o tym, żeby śniadaniówkę wziąć do tornistra... Myślę, że jest bardzo duży problem z wychowywaniem panów. Skoro już jest tak, że to głównie kobiety wychowują dzieci, to naprawdę - zróbmy dla siebie ten prezent i starajmy się wychować tych małych facecików na odpowiedzialnych mężczyzn w przyszłości. Taka mi złota myśl na koniec wyszła (śmiech).

Sylwia Chutnik - pisarka, prezeska Fundacji MaMa, kulturoznawczyni, absolwentka Gender Studies na UW. Przewodniczka miejska po Warszawie i działaczka społeczna. Laureatka Paszportu Polityki w kategorii Literatura (2008) oraz Społecznego Nobla Ashoki za działalność na rzecz matek (2009).

Copyright © Agora SA