Mały kawałek życia

O spotkaniu z Robertem Friedrichem, liderem Arki Noego, opowiada Justyna Dąbrowska i Wojciech Widłak

W poznańskiej Arenie, na kilka godzin przed koncertem, wita nas młody człowiek o ciepłym uśmiechu. Długie dredy ma związane szeroką zielono-żółto-czerwoną gumką. Wysłuchujemy miłych słów pod adresem naszego pisma, zdziwieni, że ktoś, kto ma pięcioro dzieci (niebawem sześcioro!), potrzebuje jeszcze poradnika.

Rozmowa toczy się w tętniącej życiem garderobie. Jedna z dziewczyn (potem okaże się, że na scenie gra na skrzypcach) karmi raczkującego malucha, Joszko Broda parzy herbatę, ktoś przegląda miesięcznik "Gitara I BAS", ktoś wchodzi, ktoś wychodzi.

Na chwilę przerywamy i idziemy zobaczyć, jak wygląda próba. Mnóstwo aparatury, stoły mikserskie, wielki ekran, głośniki, kable... Nadal nie ma dzieci, tylko dorośli dostrajają instrumenty. Robert dyryguje całym zamieszaniem ("Prosiłem - więcej melodii, a mniej rytmu!"). Pusta Arena robi smutne wrażenie - starego, opuszczonego cyrku.

Przyjeżdżają dzieci. Robert zaprasza je na krótko na scenę - tylko po to, żeby sprawdzić, czy wszystkich dobrze słychać ("Dzieci szybko się nudzą"). Jest jednocześnie ciepły i stanowczy. Maluchy stają z przodu, starsze dzieci z tyłu. Ktoś podobno "buczy jak koza" - ma się przesunąć dalej. W pierwszym rzędzie stoi malutka Franciszka, która będzie śpiewać solówkę. Trudno zrozumieć, jak w tym wielobarwnym scenicznym rozgardiaszu udaje się zaprowadzić jakiś ład.

Koniec próby. Wracamy do garderoby. Zamieszanie - wszyscy się przebierają. Wchodzi Robert, który luźne czerwone spodnie i bluzę zamienił na ciemny garnitur z kamizelką, krawat i koszulę. Śmieje się: "W tym stroju czuję się jak punk!". Za pięć minut koncert. Spotykamy się wszyscy przed salą: muzycy, pomocnicy, dzieci. Stoimy w luźnym kręgu. Robert zaczyna modlitwę. Prosi Boga o udany koncert i o posłuszne dzieci ("i żebym naprawdę usłyszał i przyjął to, co dzieci śpiewają"). Któraś z dziewczynek prosi, by ludziom było miło. Inna - żeby jej się nic nie poplątało. Darek Malejonek, gitarzysta, prosi o skupienie.

Wchodzimy na Arenę - teraz cała jest wypełniona dziećmi. Robert zaprasza te najmniejsze przed samą scenę, żeby mogły wszystko lepiej widzieć i słyszeć. Zaczyna się koncert.

Robert Friedrich o sobie:

Chyba jestem niezbyt dobrym ojcem. Nie zawsze mam czas dla dzieci, nie zawsze jestem z nimi, nie zawsze mam siły na zabawę, choć w ostatnich latach dużo się zmieniło. Kiedy byłem muzykiem, nie widziały mnie po 8 miesięcy. Ale pewnego dnia...

Grałem koncert z Acid Drinkers. Było jak zawsze - tłum ludzi, szaleństwo, hałas, a ja nagle sobie uświadomiłem, że właściwie wolałbym teraz siedzieć w kuchni z moją żoną. Tak nagle się postarzałem. Pomyślałem sobie, że wolę się zmagać z przeciwnościami razem z dziećmi i z żoną, a nie na scenie. Że niekoniecznie muszę brać udział w tym całym rockowym przedsięwzięciu.

I zostawiłem to granie, a zacząłem być więcej w domu. To jest mój sukces. Teraz, kiedy mam grać koncert, jedziemy wszyscy, całą rodziną - nawet te dzieci, które nie śpiewają.

Pierwsze dziecko, Majka, urodziło się nam 13 lat temu, kiedy miałem 21 lat. Wiedziałem, że ludzie mają dzieci, ale nie potrafiłem sobie wyobrazić, że ja też będę je miał.

Przy tym pierwszym porodzie nie mogłem być z żoną i to było dość trudne. Gdy zostawiałem Dobrochnę na izbie przyjęć w przykrótkiej, trochę podartej szpitalnej koszuli, czułem się tak, jakbym ją posyłał na wojnę. A potem nawet kwiatów nie mogłem jej dać, bo nie pozwalano. Dostałem od niej rysunek - narysowała mi Majkę, a ja chodziłem z tym rysunkiem i jak wariat wszystkim pokazywałem, jaką mam śliczną córkę.

Kiedy odbierałem je ze szpitala, byłem w szoku, że trzymam w ramionach moje dziecko. Widziałem, że coś się zmieniło raz na zawsze, że muszę żyć inaczej. Dwa lata później, tym razem już w domu, urodziła się Wiktoria. To domowe rodzenie to było niesamowite święto. Urodziła się łatwo i szybko, i już wiedzieliśmy, że jak przyjdzie do nas kolejne dziecko, będziemy chcieli rodzić je w domu. Spodziewaliśmy się, że będzie więcej dzieci, bo one są naturalnym owocem życia małżeńskiego. I po następnych dwóch latach pojawiła się Róża. A potem okazało się, że Dobrochna znowu jest w ciąży, ale straciliśmy to dziecko - żona poroniła w trzecim miesiącu. Wtedy właśnie dotarło do nas, że choć może trudno w to uwierzyć, bardzo chcemy mieć więcej dzieci.

Każde dziecko jest dla nas jak skarb. Cztery lata po Róży urodziła się Franciszka, a potem po kolejnych dwóch latach Bruno. Teraz w kwietniu oczekujemy szóstego dziecka.

Kiedy urodziła się Róża, miałem taką chwilę, że zrobiło mi się trochę ciemno przed oczami. Myślałem: mam 25 lat i trójkę dzieci. Jak je utrzymać? Jak wychować? Bez stałej pracy, bez opłaconego ubezpieczenia... Trochę wtedy grałem, a trochę pracowałem fizycznie. Rano - wielki muzyk! - myłem toalety w poznańskim Peweksie, a po południu grałem koncert w Arenie.

Potem nagle z powodu powikłań pogrypowych zachorowałem poważnie na serce. Przeszedłem operację, wszczepiono mi protezę zastawki.

Byłem naprawdę bardzo zrezygnowany. A potem przyszło zamówienie z redakcji telewizji na piosenkę o ojcu na przyjazd Papieża. Nic, zupełnie nic nie przychodziło mi do głowy. I nagle - myślę, że to był cud - pojawił się pomysł, żeby napisać piosenkę dla dzieci. I napisałem piosenkę "Tato" - "Nie boję się, gdy ciemno jest". A ponieważ nie miałem żadnych innych dzieci pod ręką, wziąłem swoje, mojej siostry i jeszcze Darka Malejonka i Mateusza Pospieszalskiego i pojechaliśmy śpiewać do studia.

Po tym pierwszym nagraniu obiecałem sobie, że już nigdy więcej! Że ostatni raz nagrywam coś z dziećmi. Zawsze lubiłem czysty, równy śpiew - jestem z Poznania i cenię dokładność. A dzieci śpiewają nierówno i fałszują - to były przecież głównie cztero- i sześciolatki, nie mogły śpiewać inaczej. I nagle odkryłem, że w tym ich śpiewaniu jest dużo uroku, naturalności i szczerości. Po dwóch miesiącach zadzwoniła do mnie siostra Mariola z programu "Ziarno" i tak zaczęliśmy nagrywać kolejne piosenki. To wydarzenie zostało nazwane Arką Noego - na potrzeby mediów. Zaczęliśmy być popularni i jakoś musieliśmy się nazywać.

Nikt nie planował, że powstanie zespół. Nagrywamy piosenki trochę inaczej, niż to się robi z dorosłymi. Najpierw jest muzyka. Pomysły dotyczące śpiewania pojawiają się w trakcie nagrywania. Staram się, żeby słowa były tak proste, żeby można je było zaśpiewać od razu. Dzieci nie zaśpiewają nic, co je nudzi, co ich nie dotyczy. Śpiewają o tym, co jest dla nich ważne. Dla nich te piosenki nie są po prostu pobożne, to nie są puste słowa. One wiedzą i czują to, co śpiewają.

Arka to tylko mały kawałek naszego życia. Głośny i widoczny, ale niewielki. Nasze życie przede wszystkim toczy się w domu. W nocy wstaję do Bruna, rano zawożę większe dzieci do szkoły, potem praca, obiad, kurowanie tego, kto akurat jest chory (bo zawsze ktoś jest chory). A potem już kolacja.

Mam nadzieję, że sława im nie zaszkodzi. Na szczęście nasze dzieci na co dzień mają tak dużo obowiązków, że nie czują się nadzwyczajne. Robimy wszystko, by stały mocno na ziemi i by to, co dostaliśmy, nawet te pieniądze, nie przeszkodziło normalnie żyć. Żebyśmy nie zaczęli służyć mamonie.

A jeśli chodzi o predyspozycje do zarozumialstwa, to dzieci na pewno mają je po mnie. Ale jakoś sobie z tym radzą. Staram się, żeby aplauz publiczności nie oderwał nas od ziemi. Bo za takim aplauzem zawsze kryje się jakieś oczekiwanie, żądanie. Spójrzcie, teraz Adam Małysz skacze daleko i jest go za co kochać, a za chwilę może mieć problem. To się często u nas w Polsce zdarza. Takie triumfy kojarzą mi się z wjazdem do Jerozolimy. Najpierw podnosi się kogoś wysoko, wysoko, a potem - krzyżuje.

Może kiedyś przyjdzie taki moment, że mój autorytet jako ojca upadnie, że moje dzieci będą same chciały poznać świat. Staram się więc zawczasu pokazać im rzeczywistość. Dzieci biorą udział w naszym życiu, w tym, co dobre i co złe. Widzą nasze kłótnie, a potem widzą, jak się godzimy i przebaczamy sobie. Widzą, że rodzina to nie tylko święto, ale też konflikty.

Dzieci są znakomitymi obserwatorami. Teoria to jest nic! Jak ja im coś mówię, to oczywiście słuchają, ale tak naprawdę interesuje ich, jak ja żyję. Gdy na przykład zaczynamy być nieprzyjemni wobec kogoś, one natychmiast robią to samo. I to jest takie zawołanie, żebyśmy się nawrócili. Żebyśmy tego daru, jakim są dzieci, nie zmarnowali. Tylu jest przecież wspaniałych ludzi, którzy bardzo chcą mieć dzieci, a nie mogą...

Myślę, że nikt przy zdrowych zmysłach nie powierzyłby mi dzieci. A tu - patrzcie - mam sześcioro. Chciałbym przekazać im wiarę. Żeby kiedyś autorytetem był dla nich Pan Bóg. Żeby nie musiały szukać odpowiedzi na najważniejsze pytania na koncertach rockowych, w buncie, w zagubieniu. Niech koncert będzie zabawą, ale nie religią. To jest moje marzenie, ale czy się spełni - czas pokaże.

Niektórzy myślą, że z jednym dzieckiem jest łatwiej, ale to nieprawda. Z piątką jest zdecydowanie łatwiej niż z jednym. Jedynak potrzebuje strasznie dużo uwagi. Nasze dzieci są razem, starsze pomagają młodszym, młodsze uczą się od starszych. A za jednym dzieckiem trzeba cały czas chodzić.

Dzieci dużo mnie uczą - przede wszystkim pokory, bo wciąż muszę odkładać pokusę realizowania siebie. Zawsze miałem dużo głupot w głowie, a teraz, gdy pojawi się w mojej głowie jakiś głupi pomysł, nie mam czasu, żeby go realizować.

Te dzieci to ogromny trud, ale to jest dla mnie dobre, jestem z tym szczęśliwy.

Trud to nic złego. Ten trud nadał sens mojemu życiu. To prawda, nie mam kiedy chodzić po górach, ale czy Tatry dałyby mi tyle radości co dzieci?

Moi koledzy mówią, że z tymi dziećmi to jest groza, masakra, że już nic nie zrobię, ale potem, jak sami mają dzieci, temat się urywa. Okazuje się, że to nasze zybzolenie na gitarce nie daje takiej radości jak maluch, który małymi łapkami obejmuje cię za szyję.

Dzieci są mi potrzebne do życia.

Każdy czas w życiu jest ważny i pożyteczny, teraz tak się porobiło, że młodzi chcą być starsi, a starzy chcą być młodsi... A nikt nie chce być dzisiaj.

Mówi się: "kochaj bliźniego". A najbliżsi bliźni to przecież żona i dzieci.

W naszej rodzinie żyjemy od Wielkanocy do Wielkanocy. Rozmawiamy o zmartwychwstaniu. To coś bardzo realnego. Dzieci widzą, że we mnie też coś zmartwychwstało. Majka pamięta przecież, jak przynosiła mi miskę, kiedy wracałem pijany i wymiotowałem. Teraz nie musi, i to jest ten konkret.

Potrafimy kochać to, co jest piękne, co ma zalety. Trudniej jest kochać wady. Bez pomocy Pana Boga nie umiałbym akceptować wad.

Więcej o:
Copyright © Agora SA