Urodziłam w domu. Godnie, naturalnie, bez pośpiechu [LIST]

Chciałam urodzić i zapamiętać ten poród jako czas niezwykły i piękny. Chciałam urodzić po swojemu.

Ciąża - ta trzecia, chciana i wyśniona - zaskoczyła mnie.

Nie byłam gotowa. O pierwszych dwóch wiedziałam wcześniej, niż test ciążowy. Trzecia sprawiła mi totalną niespodziankę. Zaczęłam przypominać sobie poprzednie porody: moją walkę, mój ból i poczucie niemocy. Przypomniałam sobie własne słowa sprzed kilku lat: "Trzecie dziecko chciałabym urodzić w domu". Dom to ostoja, bezpieczeństwo i spokój. Dom to dobre miejsce do urodzenia dziecka.

Rozpoczęłam gruntowne przygotowania.

Przeszukałam Internet i pochłonęłam chyba wszystkie historie porodów domowych, jakie mogłam znaleźć. Czytałam raporty dotyczące porodów i książki polecone przez znajomą. Oglądałam filmy o tej tematyce. Rozmawiałam z kobietami, które rodziły w domu i pytałam rodziców o porody mojej mamy i moich babć.

Śniłam o porodach.

Dopiero potem wspomniałam o tym pomyśle mężowi i sukcesywnie sączyłam kawałki wiedzy związanej z porodami domowymi. Otoczenie informowałam ostrożnie, wybierając osoby, które rozumiały temat i ufały mojej decyzji. Wyszukałam położną (nazwijmy ją E.) i spotkałyśmy się na wstępnej wizycie. Kiedy zapytała mnie o powody mojej decyzji, popłynęły łzy, a głos zaczął się łamać. Porodu się nie zapomina. Pamięta się te dobre i te złe chwile. Ja po prostu nie chciałam już walczyć podczas porodu, żeby urodzić godnie, naturalnie, bez pośpiechu. Chciałam urodzić i zapamiętać ten poród jako czas niezwykły i piękny. Chciałam urodzić po swojemu.

Termin porodu zbliżał się.

Byłam przekonana, że urodzę przed czasem. Pierwsze dziecko rodziłam dokładnie w 40 tygodniu, drugie w 38. Położna uprzedziła - Postaraj się nie rodzić  11 i 12 czerwca, bo wszystkie położne domowe łącznie ze mną są na konferencji na drugim krańcu Polski. Rano 12 czerwca obudziły mnie skurcze. Spanikowana napisałam do E. "Jeśli się nasilą, to jedź do szpitala" - odpisała. Nie nasiliły się, a ja ze strachu leżałam w łóżku cały dzień.

Kolejny raz skurcze odezwały się po tygodniu, w urodziny mojego syna.

Właśnie dziś ma zjechać się cała, calutka rodzina - 26 osób. Skurcze wyciszyły się po dwóch godzinach. Ufff. Czas mijał. Maleństwo kopało, kręciło się i nie zamierzało opuszczać swojego przyciasnego lokum. Dookoła zaczęły sypać się pytania - Kiedy urodzisz?-. Hmm, gdyby to tylko ode mnie zależało. Naprawdę starałam się zaprosić tego człowieczka na zewnątrz. W akcie desperacji zaczęłam pielić ogródek i szorować podłogi.

Za oknem zaczął kwitnąć jaśmin.

-Chciałabym urodzić teraz, gdy jaśmin kwitnie i pachnie tak obłędnie - rozmarzyłam się. Zabrałam się za gorączkowe porządkowanie całego domu. Przynosiło mi to nieco ukojenia, zajmowałam myśli czymś innym. Ale dzidziuś nie pojawiał się. Zaczęłam unikać ludzi, bo pytania o poród podnosiły mi jedynie ciśnienie. Mąż kupował czereśnie na pociechę.

W dniu terminu poszłam wykonać ktg.

Specjalnie przespacerowałam się przez pół miasta. -Wynik idealny- stwierdził doktor. W domu zabrałam się za kucharzenie: cynamonowe bake rollsy i ciasto z jabłkami w piekarniku, zupa mocy czekała już w lodówce. Potem przyszła pora na kiszenie. Wracając z kamieniem do obciążenia ogórków, natknęłam się na bratową i siostrę. Stały na podwórku i bacznie mi się przyglądały. -Pierwsza osoba, która spyta mnie o poród, dostanie tym kamieniem- zagroziłam. Wybuchły śmiechem.

Ja też się śmiałam, ale tak przez łzy.

Dzień po terminie rozżalona napisałam do E., że mam już dosyć, że mi ciężko, że liście malin piję. -Musimy wykazać się cierpliwością - odpisała. Tak, miała rację. Cierpliwością się nie wykazywałam. Napisałam do przyjaciółek: "Módlcie się o mnie. Pierwszy raz jestem w takiej sytuacji. Jest mi z tym źle. Jest mi ciężko". Zrozumiały, pocieszyły. Każda z nich ma dzieci. Każda wie, jak to jest czekać. Mąż znów kupił czereśnie.

Trzeciego dnia po terminie jaśmin zaczął tracić kwiaty.

Przyszła burza i białe płatki opadły. A ja zabrałam się do mycia okien. Z zaciśniętymi zębami i zbolałym sercem. Pod wieczór zaczęłam odczuwać dość regularne twardnienie brzucha, co 15-17 minut. -Wydaje mi się, że zaczyna si- powiedziałam do siostry, wracając z ogródka ze świeżo wyrwaną kalarepą. Uśmiechnęła się. Matka zawsze matkę zrozumie. Napisałam do E., że coś się powoli rozkręca i położyłam się spać. Chciałam choć trochę się zregenerować. Między skurczami udawało mi się usnąć i przez pół nocy spałam zerkając na zegarek.

Około 4 nad ranem obudził mnie mocniejszy skurcz. Następny już nie pozwolił mi zasnąć. Wstałam, posiedziałam trochę na piłce, pokręciłam się po domu i poszłam do wanny. Woda skurczów nie wyciszyła, więc o 6 zadzwoniłam do E. Umówiłyśmy się, że dam jej znać, gdy skurcze się nasilą. Na razie były co 15-12 minut. Obudziłam męża i wysłałam na zakupy. - Kup też czereśnie, poprosiłam. Skurcze coraz częstsze, dość bolesne.

Dzieci śpią za ścianą.

Dzwonię do położnej. - Przyjadę z Ł.,będziemy po ósmej - odpowiada. Siedzimy z mężem, pijemy kawę, zagryzamy świeżymi jagodziankami. Skubię czereśnie i maliny. Ciepły, lipcowy poranek - idealny czas. Robimy sobie zdjęcie. Ostatnie zdjęcie z dzieckiem po tamtej stronie brzucha. Całe zniecierpliwienie odeszło. Nie ma strachu. Jest tylko ekscytacja.

Położne witam z uśmiechem.

- I tak wygląda kobieta, która rodzi w domu - kwituje E. Mąż zaprasza na kawę. Budzą się dzieciaki. -To my nie przeszkadzamy i idziemy pod jabłonkę - mówi E. i wychodzą z Ł. z kubkami kawy. Jemy rodzinne śniadanie i mówię dzieciom, że dziś urodzę dzidziusia. Dzieciaki idą oglądać bajkę. Skurcze coraz mocniejsze, położna co jakiś czas przychodzi i bada tętno dziecka. - Bardzo dobrze- mówi za każdym razem. W końcu podczas skurczu trudno mi rozmawiać, siedzenie na piłce niewiele pomaga. - Może chcesz do wanny? - pyta E. Tak, chcę. Dzieci zgarnia moja siostra, a ja z ulgą zanurzam się w ciepłej wodzie. E. bada mnie w wannie. - W skurczu masz 5-6 cm - mówi -Do południa urodzisz.

W wannie następuje zagięcie czasoprzestrzeni.

Miałam piękny poródMiałam piękny poród Fot: shutterstock Fot: shutterstock

Nie potrafię określić ile czasu tam byłam. Mąż mówił, że około dwóch godzin. Mi samej trudno to potwierdzić. Pamiętam jedynie przychodzące skurcze i moją myśl: "Wypuść ból" przy każdym. Pamiętam zapach oleju kokosowego, którymi mąż nasmarował dłonie, gdy masował mi kręgosłup. Pamiętam jego pocałunki i tulenie się do jego ręki. Pamiętam, jak przy każdym skurczu z głębi mnie wydobywały się niskie, mruczące dźwięki. Racjonalna część mnie była zażenowana i zdziwiona tym buczeniem. Intuicja jednak kazała mi iść w tą stronę.

AAAAAAA-OOOOOOO-UUUUUUU.

Dziwna mantra raz po raz wydobywała się z samego wnętrza. Nie wiedziałam, że tak potrafię. Nie miałam pojęcia, że mój głos może osiągnąć takie niskie rejestry. Wanna w pewnym momencie staje się już przyciasna. E. proponuje, żebym wyszła. Powoli spuszczam wodę, pobieżnie zmywając brzegi. -Ona jeszcze nie rodzi- mówi do mojego męża E. obserwując, jak między skurczami próbuję trochę oczyścić wannę. Jeszcze kilka minut siedzę opierając łokcie o krawędzie. E. bada rozwarcie. Nie pamiętam jakie było. Potem popuszczają wody płodowe spod główki dziecka. Wychodzę, zmieniam koszulkę przy pomocy Ł., drugiej położnej. Akcja nabiera tempa.

Siła skurczu wręcz rzuca mnie na kolana.

Te ostatnie 10 minut to najtrudniejsze, najbardziej intensywne chwile. Klęczę na materacu opierając ramiona i głowę o sofę. Mam wrażenie, że tracę kontrolę nad sobą i nad bólem. Położna w tym momencie przejmuje stery. Spokojny, opanowany głos ściąga mnie na ziemię. Skurcz, dziki krzyk. - Estera, spokojnie, pół główki jest wstawione- Boże, dopiero pół. Nie wytrzymam tego. Kolejny skurcz, kolejny krzyk.

-Est, Esti, spokojnie - mówi położna.

Ja jednak nie umiem się uspokoić, wszystko we mnie się telepie i trzęsie. Odczuwam wszystko tak mocno, że albo urodzę, albo umrę. Kończy się kolejny skurcz. - Teraz krzyknij dwa razy, bez skurczu - radzi położna. Krzyczę przejmująco, wariacko wręcz. W tym krzyku, bez żadnego parcia, cichutko rodzi się mój synek. Widzę go między moimi kolanami. Jest lekko siny i śmiesznie pochrząkuje, gdy położna naciera go pieluszkami, zagrzanymi na mężowskim ciele. Nie płacze. Po chwili leży mi na piersi. - Cześć synku. Czekaliśmy na ciebie. Bardzo cię kochamy. Będziesz z nami szczęśliwy. Położne opatrują lekkie pęknięcie krocza.

Jest południe. Idę z maluszkiem do sypialni.

Starsze dzieci wbiegają w kostiumach kąpielowych, żeby przywitać się z bratem i dalej lecą chlapać się w basenie. Po godzinie synek jest ważony i mierzony. Mąż wynosi go na dwór i pokazuje światu. Po dwóch godzinach żegnam się z położnymi. One odjeżdżają, a mi trudno wyleżeć. Kiedy widzę siostrę na podwórku, spokojnie wychodzę i rozmawiamy. Zauważam nadjeżdżającą koleżankę i pierwsza myśl, jaka mi przychodzi, to żeby nabrać ją, że jeszcze nie urodziłam, a potem pokazać synka. Nagle uderza mnie to, że ja przecież urodziłam 4 godziny temu, a myślę o tym, by komuś zrobić kawał. Następnego dnia w łazience patrzę przez okno. Na jaśminie gdzieniegdzie bielą się kwiatki. Spóźnione i śliczne. Zdążyłam jednak urodzić, gdy kwitł jaśmin.

Kiedy patrzę wstecz, przypominam sobie powroty ze szpitalnych porodów.

Pamiętam dominujące emocje, które mi towarzyszyły. Po urodzeniu pierwszego dziecka, płaczę całą drogę do domu. Z tęsknoty za domem, z bólu i niewyspania. Po urodzeniu drugiego, czuję się dumna, jakbym odniosła zwycięstwo w walce. Po urodzeniu trzeciego dziecka tu, w moim domu, przepełnia mnie czyste, niezmącone uczucie szczęścia. Tak właśnie zapamiętałam ten poród. Będzie mi się kojarzył ze smakiem czereśni, z przekwitającym jaśminem i pachnącą lipą. Będzie mi się kojarzył z samymi dobrymi ludźmi dookoła mnie. Z niskimi pomrukami i dzikim krzykiem. Będę go pamiętać jako świętowanie nowego życia.

Publikowany list jest częścią akcji "Miałam piękny poród"

Więcej o:
Copyright © Agora SA