W naszej tradycji mieści się romantyczny ideał matki Polki, która wysyła męża i synów na wojnę, zostaje sama i wszystkiemu potrafi podołać. Koresponduje z nią katolicka wizja kobiety całkowicie oddanej rodzinie.
Ale dzisiejszy świat oba te wzorce podważa, a może nawet niszczy. A kiedy chwieje się tradycja, kobietom znacznie trudniej podjąć rolę matki. Nie są już przecież, jak dawniej, wychowywane wyłącznie do niej. Wiedzą, że mogą realizować się w ciekawym zawodzie i robić karierę, co w dużej mierze koliduje z obrazem matki poświęcającej się dzieciom.
Klasyczny model, w którym ojciec jest surowy, matka - pobłażliwa, ojciec zarabia, matka dba o dom, ojciec wymaga i nakazuje, matka rozumie i obdarza czułością, kłóci się z wizją małżeństwa partnerskiego, gdzie obydwoje rodzice zarabiają i obydwoje są z dzieckiem, poczynając od porodu. Mężczyzna na równi z żoną przewija, robi zakupy, gotuje. Stary wzorzec jest wciąż żywy, nowy coraz śmielej toruje sobie drogę. Stawia to ludzi w bardzo trudnym położeniu.
I pewnie dlatego moment narodzin pierwszego dziecka tak się opóźnia, i w ogóle rodzi się coraz mniej dzieci. To stwarza kolejną trudność. Kiedy siostry, kuzynki, koleżanki rodziły mniej więcej w tym samym czasie, było skąd czerpać wzory. Dziś młode kobiety po prostu nie wiedzą, jak być matką.
Stare wzory coraz mniej przystają do rzeczywistości. Dziś jest i łatwiej, i trudniej. Są pampersy, pralki automatyczne, miksery i gotowe dania dla niemowląt. Ale z drugiej strony popularne książki psychologiczne stawiają matkom coraz większe wymagania. Kiedyś miały więcej zajęć domowych, ale nie oczekiwano od nich takiej troski o psychikę własnych dzieci. Jak tu zresztą przy piątce drobiazgu myśleć o spacerach do parku czy wspólnych zabawach "pogłębiających więź" i "stymulujących rozwój intelektualny".
Niekoniecznie. Tyle tylko, że było mniej celowych zabiegów wychowawczych. Dzieci po prostu wzrastały w swoim środowisku. I duży był w tym udział starszego rodzeństwa. Matka nie zajmowała się bezpośrednio malcem, ale była w pobliżu - gotowała, prała, krzątała się. A i ojciec był tuż obok - w gospodarstwie albo w warsztacie i można było zobaczyć, co tam robi. Byli też sąsiedzi, ci sami od pokoleń. Dzieci chowały się więc w stabilnym otoczeniu, w które wrastały w sposób zupełnie naturalny.
Tak. Życie toczyło się zgodnie cyklem rocznym - post, karnawał, święta, obrzędy. Było wiadomo, że jest okres przygotowań do Bożego Narodzenia, do Wielkanocy. Ten porządek wydawał się zupełnie naturalny i każdy znajdował w nim swoje miejsce. Świat się jednak zmienił. Dziś mniej jest okazji do podpatrywania dorosłych przy ich odwiecznych zajęciach, a wobec tego tworzy się sztucznie "sytuacje wychowawcze". Zajmowanie się dzieckiem jako cel sam w sobie jest dla niektórych matek niesłychanie nużące.
Sztuczność wychowania najlepiej widać w domach dziecka. Bo tam nie dzieje się nic poza tym, że są dzieci, którymi trzeba się zająć. Robią to opiekunki - lepiej czy gorzej, to już inna sprawa - które organizują im czas. Bo żeby dzieci nie utrudniały pracy dorosłym, to się ich nie wpuszcza do pralni ani do kuchni. Przebywają w sali zabaw, jadalni czy na podwórku. A to jest świat sztucznie spreparowany, w którym, nie ma miejsca na własną inicjatywę. Trudno nawet się bawić w gotowanie albo w sklep, kiedy nie można podpatrzeć dorosłych w realnym świecie. Mamy tu jaskrawy przykład programowego "zajmowania się dziećmi".
Powiedzmy że pani, która po studiach parę lat pracowała nad doktoratem, od pół roku siedzi z dzieckiem w domu. I co ma? - z jednej strony ogromną radość, że maluch jest wspaniały, że się rozwija, z drugiej - niepokój co będzie z jej karierą naukową. Zaczyna się obawiać, że inni ją prześcigną, że powrót będzie trudny, że coś jej umyka. Do tego dochodzą pretensje do męża - że on obraca się wśród ludzi, ma przyjaciół i różne przyjemności, a ona jest zamknięta w czterech ścianach. Mąż spodziewa się, że kiedy wróci z pracy, żona z uśmiechem postawi na stole dymiącą wazę, żona oczekuje, że teraz on wreszcie zajmie się dzieckiem albo pójdzie po zakupy, bo przecież ona też ma prawo do życia.
Są dwie możliwości. Albo kobieta dojdzie do wniosku, że rzeczywiście to jest najlepsze, co ją w życiu spotkało. Będzie zajmować się dzieckiem bez poczucia, że cokolwiek traci. Nie uchroni jej to przed drobnymi frustracjami, macierzyństwo nie jest wszak pasmem nieustannych radości. Nie wmawiajmy nikomu, że zmienianie pieluch jest czynnością wzniosłą. Ale można sobie wyobrazić taki etap rozwoju kobiety, w którym rzeczywiście stawia ona macierzyństwo ponad wszystko, czerpie z niego głęboką satysfakcję i wcale nie ma poczucia wewnętrznego rozdarcia.
Tak. I wtedy trzeba jej dać przyzwolenie na przeżywanie wątpliwości i pomóc w uporządkowaniu pewnych wartości. Bo niezadowolenie z "siedzenia w domu" oznacza w gruncie rzeczy nieakceptowanie swojej macierzyńskiej roli. W naszym społeczeństwie od kobiety oczekuje się, że zostanie matką. Tymczasem wiele kobiet nie czuje się na siłach, by temu sprostać, ale ta społeczna presja bardzo im ciąży. Albo zmagają się z wewnętrznym przekonaniem, że powinny, że trzeba zbudować dom, że będą wtedy szczęśliwsze, bardziej spełnione. A nie są jeszcze do macierzyństwa gotowe. Jeśli decydują się na nie wbrew sobie, trudniej im znieść rozmaite wyrzeczenia.
A naprawdę nie zawsze się cieszy. Może nie być jeszcze psychicznie gotowa do macierzyństwa albo mieć wiele obaw, co do przebiegu ciąży, bać się porodu, nie ufać naszym lekarzom i szpitalom. Działa tu też przekaz międzypokoleniowy. To czy i jak kobieta widzi się w roli matki w dużej mierze zależy od tego, co dostała od własnej matki i od babki.
Myślę, że dzięki mediom i wyższemu poziomowi wiedzy psychologicznej kobiety łatwiej doszukują się w sobie i w dziecku różnych nieprawidłowości. Jeszcze 15 czy 20 lat temu mało kto słyszał o dzieciach autystycznych. Dziś tyle się o tym mówi, że matki zaczynają się nieraz dopatrywać u własnego dziecka pewnych objawów, na które kiedyś nie zwróciłyby uwagi. To, w połączeniu z dość powszechnym nastawieniem lękowym, skłania je do szukania pomocy. Skąd to lękowe nastawienie?
Wydaje mi się, że jest ono symptomem dzisiejszych czasów. Nasze społeczeństwo jest niepewne i zagubione. Dokonują się w tej chwili ogromne przemiany, które jednym niosą bezrobocie i nędzę, drugim pracę ponad siły. Otwierają się możliwości kariery, jakich dawniej nie było, a więc i poczucie uciekających szans, kiedy inni przechodzą na coraz lepsze marki samochodów. W sumie mamy wysoki poziom społecznej frustracji. A jak jest frustracja to i lęk, i agresywność, i niepokój. To oczywiście udziela się dzieciom.
Obawiam się, że o ile w indywidualnym przypadku można osłabić niepokój poprzez rozmowę, dochodzenie do jego źródeł, pomóc kobiecie w uporządkowaniu własnego życia, o tyle na zjawiska w skali społecznej psychologia nie ma recept. Można popularyzować pewne wzorce życia w rodzinie, uświadamiać ludziom, ile znaczy zwykła rozmowa. Współczesne matki są przeraźliwie samotne!
Myślę, że tak. Kiedyś kobiety spotykały się w chałupie i przy wspólnym darciu pierza opowiadały sobie o mężach i dzieciach, dziś chodzą w tym celu do psychologa, poradni, szukają grupy wsparcia...
I żeby uwierzyły, że ludzie są ludziom potrzebni. Że ich samotność w dużym stopniu bierze się właśnie z lęku przed ludźmi. Że naprawdę wystarczy otworzyć się na kontakty z innymi, żeby zaznać od nich wiele dobrego.
Dziecko 9/2001