Rodzice i ich dorosłe dzieci nie zawsze wiedzą, gdzie przebiega granica pomiędzy życiem jednych i drugich. To po pierwsze. Drugi czynnik, który odgrywa tu istotną rolę, to poczucie satysfakcji z własnego życia. Ten, kto je ma, nie musi żyć sprawami pozostałych członków rodziny, nie usiłuje nimi sterować, by w ten sposób nadać sens własnemu istnieniu. Na stosunki między pokoleniami mają również wpływ przekazy rodzinne, których często nie jesteśmy świadomi. Są to silnie ugruntowane przekonania w rodzaju: należy więcej dawać niż brać; kto kocha, ten się poświęca; trzeba uważać na ludzi, bo zawsze nas wykorzystują.
wprawdzie stopniowo oddzielamy się od rodziców, ale przecież niedaleko pada jabłko od jabłoni. Toczymy całe batalie o niezależność, by po latach się przekonać, że wyznajemy podobne wartości, hołdujemy tym samym normom, mamy zbliżone przekonania i obyczaje, podobnie reagujemy w sytuacjach trudnych. A mimo to mamy wyraźne poczucie własnej odrębności.
Gdy dzieci wyfruwają z rodzinnego gniazda, muszą odnaleźć nowy sens, pozycję, znaczenie. To bardzo trudny proces dla obu stron. Dużo w nim obaw, poczucia winy, złości. Zazwyczaj osiągamy zadowalający rezultat i zaczynamy żyć na swój rachunek. Czasem jednak rodzice odczuwają tak silny lęk przed samotnością, przed utratą sensu życia, że próbują powstrzymywać naturalny proces odchodzenia młodych. Robią to często w najgłębszym przeświadczeniu, że się o nich troszczą i realizują tym samym ważne zadania rodziny.
Większość z nas zawdzięcza im niezwykle ważne, twórcze doświadczenie. Wakacje u dziadków kojarzą się z ogrodem, z bieganiem, z wolnością, z jedzeniem, które babcia przygotowuje tak, żeby nam dogodzić. No, czasami babcie lubią, jak dzieci są trochę pulchne, ale to drobiazg w porównaniu z tym, ile dobrych uczuć im dają.
Jeżeli odrzucimy sytuacje skrajne i zajmiemy się babciami, które mają w miarę dobry kontakt ze swymi mężami, mają swoje życie, a ich dzieci swoje, to roli dziadków nie sposób przecenić.
Na rozpieszczaniu wnuków. Po prostu. Rodzice usiłują zachować równowagę pomiędzy miłością a wymaganiami, stawiają różne zakazy. Natomiast zadaniem dziadków jest zabierać dziecko na spacer, do ZOO, opowiadać mu bajki, brać na kolana, przytulać. Dawać poczucie, że ono jest najważniejsze. Dla mnie jest to nie do przecenienia. Pod warunkiem że nie mamy do czynienia z próbą kontrolowania własnych dorosłych dzieci.
Tak, bo to się zdarza. Dziadkowie dają rodzicom do zrozumienia, że ci nie umieją się zajmować własnymi dziećmi, więc oni muszą ich w tym zastąpić. Jeżeli jednak między pokoleniami są wyraźne granice i rodzina dzieci i wnuków ma to, co psycholodzy nazywają swoim terytorium - wówczas rola dziadków polega właśnie na tym, by kochać i dawać poczucie bezpieczeństwa. Tworzyć taką atmosferę, jaka była w momencie, gdy rodzice odbierali dziecko ze szpitala - kiedy, pełni miłości i troski, trzymali w ramionach... skarb.
Znajomy powiedział mi kiedyś: "Gdy w naszej rodzinie wszystko idzie dobrze, to naczynia zmywają się same. Kiedy tylko pojawią się jakieś niejasności, pada pytanie: - Kto dzisiaj zmywa? A dalej zaczyna się piekiełko". Podobnie jest z wychowywaniem dzieci przez dziadków i rodziców. Gdy jedni i drudzy mają poczucie sensu życia, własnej wartości, problem słodyczy czy przegrzewania znika. Cukierki i sweterki przestają być orężem w walce, bo nikt nikomu nie stara się udowodnić, że jest lepszy i niezastąpiony w opiece nad dzieckiem. W niektórych rodzinach toczy się jednak bardziej lub mniej jawny spór międzypokoleniowy o to, czy raczej rozpieszczać dzieci (niech mają jakąś radość, bo później życie ich pieścić nie będzie), czy raczej stawiać im wymagania i uczyć tak zwanego porządku. Zresztą ten porządek przybiera często groteskowe formy ("nie brać na ręce, bo dziecko się przyzwyczai", "dzieci chodzą spać o ósmej i choćby się waliło i paliło, gasimy światło i zamykamy drzwi").
Jestem za równowagą miłości i wymagań. Każdy z nas, rodziców, wie, jak przyjemnie jest posiedzieć wieczorem przy dziecku, porozmawiać z nim chwilę. Cieszę się, że miałem dużo takich chwil z moją córką Martą - są dla nas ważnym doświadczeniem bliskości, wspomnieniem, do którego wracamy. Z drugiej strony nie powinniśmy się bać własnego "nie", gdy uważamy, że sytuacja wymaga naszego sprzeciwu.
Nawiasem mówiąc, jeśli dziecko chowało się w domu, w którym normy i zakazy traktowano bardzo sztywno, to w dorosłym życiu może mieć kłopoty z wchodzeniem w bliskie związki z innymi.
Jest w tym wiele prawdy. Często słyszę od pacjentów coś w rodzaju: "Gdyby nie babcia, byłoby mi jeszcze trudniej, zostałbym emocjonalnym kaleką".
Kobieta opuszczona przez mężczyznę myśli: aha, wybrał lepszą. Nie "inną" (choć tak jest w istocie), tylko "lepszą". I czując się gorszą, gwałtownie poszukuje jakiegoś oparcia. Zwraca się do swojej matki z nastawieniem: nic mnie już w życiu nie czeka, teraz ty się mną zajmij. Jeżeli babcia nie postawi swoich warunków, nie powie: "Słuchaj, ja mogę z tobą rozmawiać, ale po raz drugi rodzić cię nie będę" - sprawa może rzeczywiście przybrać niebezpieczny obrót.
Na regresji w rozwoju.
i wraca do roli dziecka. Wtedy babcia ma dwoje dzieci - swoje rodzone i wnuka. Jeżeli babcia z kolei godzi się na to, że córka wraca do niej w roli dziecka, to można z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć, że sama ma kłopoty z własnym życiem emocjonalnym i to podwójne matkowanie
Tak, ale kto powiedział, że nie ma babć, które są emocjonalnie zdrowe, które potrafią ustanowić granicę między życiem własnym a życiem swojej dorosłej córki? Taka babcia powie: "Córeczko kochana, możesz do mnie przyjechać, wypłakać się, wyżalić, zjemy razem obiad, upiekę ciasto, a potem każda z nas wróci do swoich spraw. Zawsze możesz do mnie przyjść, gdy masz kłopoty, ale żyć za ciebie nie mogę".
Tego nie można przesądzać z góry. Zależy, co babcia ma wnukowi do zaoferowania, czyli jak przeżyła własne życie, czy jest z niego zadowolona, czy nie. Jeżeli nie rzuci się na dziecko jak na łup, bo przedtem młodzi trzymali ją na dystans, a teraz nareszcie jej życie nabierze sensu, to nie mam takich obaw i zdecydowanie wolę, żeby moim dzieckiem zajmowała się babcia niż jakaś płatna opiekunka. Więc nie wylewajmy dziecka z kąpielą.
Mój ojciec, z którym często byłem w konflikcie, dał mojej córce tyle ciepła, radości, tyle wspaniałych chwil...
Zwłaszcza jeśli umie niekiedy powiedzieć "nie". Lubię, gdy dziadkowie czasem nam odmawiają. Kiedy prosimy na przykład: "Chcemy iść do kina, czy moglibyście zająć się małym?", a babcia mówi: "Przykro mi, nie dzisiaj, mamy gości". Rodzi się poczucie partnerstwa, zaufania.
Dziadkowie wcale nie mają obowiązku zajmować się wnukami. Tymczasem rodzice uważają często, że babcia jest na każde zawołanie. I jeżeli ona rzeczywiście rzuca wszystko, żeby zająć się wnukiem, to ja nie byłbym pewien, czy to, co dziecko dostaje, jest dobre.
Żeby nie wynosić dziadków na piedestał i też nauczyć się mówić im "nie".
Na przykład, kiedy babcia ubiera pięciolatka powiedzieć: "nie chcę, żebyś to robiła". A jeżeli babcia się obrazi, nie wpadać od razu w poczucie winy ("jestem złą córką, skrzywdziłam własną matkę"), tylko pomyśleć sobie: stoję na straży granic swojego terytorium i jeśli babcia czasem się przez to sfrustruje, to trudno, ale czasami tak trzeba.
Od tego, w jaki sposób informujemy dziadków o swoich oczekiwaniach w dużym stopniu zależy, czy zostaną naszymi partnerami.
Ja bym proponował bardzo jasne kontrakty. Żeby to nie było w ten sposób: rodzice nas jakoś tam utrzymują, mama gotuje te zupy, to lepiej już siedźmy cicho.
Otóż nie. O wiele lepiej wyraźnie pewne rzeczy ustalić, żeby nie było niedomówień. Bo zaraz zaczną się rozmaite rojenia - my sądzimy, że rodzice, u których jesteśmy na garnuszku, mają do nas o to pretensję i źle o nas myślą, oni - że jesteśmy nieodpowiedzialni, niedojrzali, że nie potrafimy się dogadywać. I tym sposobem my rozmawiamy ze swoimi wyobrażeniami, oni ze swoimi. To prowadzi do całej masy nieporozumień, bo każda strona zaczyna interpretować rzeczywistość wedle swoich wyobrażeń. Zaczynają się pretensje, przepychanki w rodzaju "jak ty mnie tak, to ja tobie tak" i robi się piekło. Dlatego proponowałbym jasny układ. Żeby dziadkowie powiedzieli: fajnie, mieszkajcie z nami, ale będziecie dawać tyle i tyle na wspólne utrzymanie, to a to robić w domu. Tymczasem ludzie mają tendencję do unikania takich sytuacji, które mogą w ich mniemaniu wywołać zadrażnienia. A przecież określanie zasad współżycia wcale nie oznacza braku miłości, szacunku, zaufania.
Oczywiście, kiedy czujemy się dłużnikami własnych rodziców, trudno nam jest powiedzieć, czego nie chcemy, co nam się nie podoba.
Tak, bo mieszkanie na wspólnym terenie bez ustalenia wyraźnych reguł współżycia zawsze prowadzi do konfliktów. A to jest później bardzo trudno odkręcić, zwłaszcza że rzadko która rodzina potrafi w takiej sytuacji usiąść i porozmawiać. Najczęściej przeradza się to natychmiast w oskarżenia, w wyrzucanie z siebie długo skrywanych żalów, tłumionej złości. Wtedy druga strona się obraża. I w końcu obie dochodzą do wniosku, że sprawa jest beznadziejna, że widocznie tak już musi być. Więc ten trud uzgodnienia ważnych rzeczy od początku naprawdę wart jest zachodu, inaczej grozi nam "chłód rodzinnej kryptki".
Dziecko 7/2000