Rodzinna wyprawa na Litwę

Czy Litwa może być atrakcyjnym celem podróży rodzinnej? Nie ma tam przecież ani ciepłego morza i malowniczych gór, jak na południu Europy, ani parków rozrywki czy interaktywnych muzeów, jak w północnej i zachodniej Europie.

Pomysł naszego wyjazdu na Litwę wziął się z... oszczędności. W tym roku musieliśmy zaplanować niskobudżetowe wakacje. Owszem, rodzina wypożyczyła nam kampera, ale na wymarzoną wyprawę na Zachód nie było nas stać. Co do Litwy mieliśmy jednak mnóstwo wątpliwości. Czy to bezpieczny kraj? Jak wyglądają tamtejsze drogi i kempingi? Czy rzeczywiście Litwini są niechętni Polakom?

Po rozważeniu wszystkich za i przeciw postanowiliśmy spróbować. Uznaliśmy, że oprócz obowiązkowego Wilna na naszej trasie muszą znaleźć się miejsca ciekawe dla dzieci. Nasi synowie Kuba i Antek to wprawdzie już poważni (chwilami) gimnazjaliści, ale Jagódka ma dopiero siedem lat i zwiedzanie kresów samo w sobie nie jest dla niej w najmniejszym stopniu atrakcyjne.

Aquapark nad Niemnem

Zdecydowaliśmy, że pierwszym przystankiem będą malowniczo położone nad Niemnem Druskienniki (Druskininkai, http://www.druskienniki.info) oddalone zaledwie 47 km od granicy. Z wygodnym dojazdem przez dawne przejście w Ogrodnikach i nadgraniczne Łoździeje czyli Lazdijai (kolega potem znalazł szutrowy skrót z Polski przez Kapciamiestis, czyli Kopciowo, w którym jest pochowana Emilia Plater). Nas interesowały przede wszystkim związki Druskienników z Polską (wszak to ulubione wczasowisko marszałka Piłsudskiego). Dla dzieciaków jednak głównym atutem miasta był Aquapark http://www.akvapark.lt/pl/. I nie zawiodły się.

Wielkie baseny, w których można nie tylko pływać, ale także grać np. w siatkówkę czy piłkę wodną, rwąca rzeka, morskie fale, na których unosi się w wielkich oponach, wodospady, no i najważniejsze: fantastyczne zjeżdżalnie. Jagódce najbardziej spodobała się wartka niczym górska rzeka, zjeżdżalnia po której płynie się na pontonach (mają one tę zaletę, że mieszczą dwóch pasażerów, tym bardziej ostrożnym jest więc raźniej). Chłopcy skrupulatnie wypróbowali wszystkie i zgodnie orzekli, że najfajniejsza jest dostarczająca naprawdę mocnych wrażeń trasa o adekwatnej nazwie Adrenalinas (na szczęście bardziej extremalna, po której zjeżdza się z prędkością 50 km na godzinę była tego dnia zamknięta).

Do strefy maluchów zajrzeliśmy tylko na chwilę. Urządzony kosmicznie basen o głębokości 15 cm z ciepłymi fontannami i kolorowymi małymi zjeżdżalniami nie był już atrakcyjny dla naszej siedmiolatki. Młodsze dzieci bawiły się tam jednak świetnie.

Ceny? Dwugodzinny bilet rodzinny (dwoje dorosłych i dwójka dzieci) to 108 litów w sezonie letnim i 85 poza. Do tego 18 litów (lub 14 poza sezonem) za trzecie dziecko. 1 lit to ok. 1,15 zł.

W Druskiennikach zatrzymaliśmy się na położonym na skraju lasu nowiuśkim kempingu (www.kemping.lt), gdzie oprócz miejsc pod namioty, przyczepy i pojazdy kepingowe są bungalowy do wynajęcia. Można tu nawet nocować w najpradziwszym indiańskim tipi. Dla maluchów jest mały, drewniany plac zabaw.

Żałowaliśmy, że nie zabraliśmy na wyprawę rowerów, bo Druskienniki są uzdrowisko położone w pięknych starych lasach sosnowych, które aż prosi się przemierzać na dwóch kółkach.

Sowieckie pomniki, wesołe miasteczka i minizoo

Po noclegu ruszyliśmy ku Wilnu, kilka kilometrów za miastem zbaczając w prawo, by odwiedzić słynny Gruto Parkas (www.grutoparkas.lt). Litewski milioner Viliumas Malinauskas, który zrobił majątek na grzybach, w latach 90. zgromadził nad malowniczym jeziorem usuwane z całej Litwy sowieckie pomniki. Okazało się, że nie tylko one, dzięki czemu ta część wyprawy byłą interesująca nie tylko dla naszych gimnazjalistów, ale i małej Jagody.

Jej najbardziej spodobał się plac zabaw z wieloma pomysłowo wykonanymi huśtawkami i karuzelami (my sami w życiu takich nie wiedzieliśmy) z sowieckich wesołych miasteczek, a także minizoo z łabędziami, pawiami, strusiami, wieloma gatunkami kur i chomikami. Dodatkową atrakcją były śmieszne rzeźby zwierząt z wielkim kogutem na czele.

Co ciekawe, w Gruto Parkas na naszej małej, duże wrażenie zrobiły... ślady ludzi i zwierząt. To część wcale niewesołej ekspozycji pokazującej, jak sowieccy pogranicznicy tropili śmiałków chcących wydostać się z ZSRR. Dla chłopców interesująca była wystawa socrealistycznej sztuki i muzeum pokazujące potęgę sowieckiej machiny propagandowej.

Bilety: dorośli 20 litów, dzieci do 16 lat - 10, do sześciu lat bezpłatnie.

Na Gruto Parkas warto sobie zarezerwować całe popołudnie, by niespiesznie pospacerować i obejrzeć wszystkie atrakcje. Na miejscu można coś przekąsić - kafejka serwuje m.in. barszcz Nostalgia i kotlety Proszczaj Mołodost.

W stronę Wilna

Do Wilna powiodła nas prosta jak linijka, równa i prawie pusta droga. Zwiedzanie stolicy zaczęliśmy od... poszukiwań warsztatu samochodowego, bo światła w naszym kamperze powiedziały: pas. Wraz z naprawą zajęło to ponad pół dnia, więc parę punktów programu musieliśmy wykreślić (m.in. odwiedziny w słynnej 326-metrowej wieży telewizyjnej z kawiarnią i tarasem widokowym). Przekonaliśmy się za to, że osiedla na obrzeżach miasta nie różnią się od warszawskiego Ursynowa (tylko korków brak), a od miejscowego Polaka elektryka dostaliśmy patent na bezpłatne parkowanie (przed halą sportową), który sprawdził się nie tylko w Wilnie, ale także w innych miastach.

Zwiedzanie stolicy odbyło się na jednej nodze, bo woleliśmy uniknąć drugiego noclegu na fatalnym wileńskim kempingu, który okazał się zagrodzonym kawałkiem parkingu przed centrum wystawowym.

Okazało się, że bardziej od Ostrej Bramy naszą córkę zainteresowały kłódki zakochanych zapięte na poręczach Mostu Zielonego, setki zabawnych płaskorzeźb wmurowanych w ściany domów przy Zaułku Literatów i fontanna na placu przed ratuszem, a z obiektów historycznych - koronkowy gotyk kościoła Św. Anny. Żałowaliśmy, że nie starczyło czasu na niewątpliwie atrakcyjny dla Jagody wjazd kolejką znad Wilii na Górę Zamkową, zwaną przez Litwinów Górą Giedymina.

Zamek Giedymina w Trokach

Z Wilna obraliśmy kierunek Troki (Trakai). Tam nocleg. Pięknie położonemu kempingowi Slenyje (www.camptrakai.lt) na drugim końcu jeziora Galwe właściwie nic nie można zarzucić z wyjątkiem jednego: ruch tam niemal jak na Marszałkowskiej, masa turystów z całej Europy.

W starej stolicy Litwy wrażenie robi wspaniale odbudowany zamek na wyspie, dawna siedziba Giedymina, obecnie muzeum historyczne. Naszych gimnazjalistów najbardziej zainteresowała interaktywna część wystawy - na monitorze można było m.in. prześledzić wygląd zamku w poszczególnych stuleciach. Jagódkę - łódki i stateczki, którymi można było ruszyć w rejs po jeziorze oraz okupujący kładkę prowadzącą na zamek mali Litwini, zarobkujący graniem na fujarce w kółko tej samej melodii.

Poza zamkiem, na wyspie obowiązkowym punktem programu jest spacer uliczką zabudowaną malowniczymi domami Karaimów (to wyznający religię zbliżoną do judaizmu lud pochodzenia tureckiego, sprowadzony w końcu XIV wieku przez księcia Witolda), wizyta w kienesie (świątyni Karaimów) i obiad w karaimskiej knajpce. Pieczone pierogi kibinai z różnymi rodzajami farszu, popijane kwasem chlebowym, smakowały nam wszystkim. Jeszcze tylko rzut oka na zamek lądowy odbudowywany na koszt Unii, zdjęcie pamiątkowe i jedziemy dalej.

Nadmorskie klimaty

Kierunek: Kłajpeda. Odległość 300 km. I mało czasu - jest już godz. 17. Udało się, zdążymy przed zmrokiem, bo do Kłajpedy wiedzie wygodna autostrada. Ale uwaga: przebiegają przez nią piesi, niekoniecznie po zebrach (których zresztą na naszych autostradach nie znajdziecie). Mimo tego dziwactwa, drogi to silna strona Litwy. Nawierzchnia równa, boczne trasy w porównaniu z naszymi prawie puste. Zwykle dobrze oznakowane, choć trafiają się Litwinom takie wpadki jak brak drogowskazu pokazującego wjazd z trasy z Troków na autostradę w kierunku Kłajpedy. Mało brakowało, a dojechalibyśmy boczną drogą z powrotem do Wilna.

Pod Kłajpedą zatrzymaliśmy się na nowym Pajurio Kempingas na północ od miasta. Pięknie położony w lesie, z przyzwoitymi łazienkami, boiskami i ładnym dużym placem zabaw, pół kilometra od morza i plaży, ma tylko jedną wadę - przebiegającą obok linię kolejową, na szczęście niezbyt ruchliwą. Na dość czystej plaży sporo ludzi, ale gdzie jej tam do zatłoczonego Władysławowa. Z ulgą zarządziliśmy dzień odpoczynku.

Do centrum Kłajpedy łatwo dostać się autobusem. W porcie można obejrzeć żaglowiec Maridianas z 1894 r., przejść się po mieście zaglądając na plac przed teatrem, by zerknąć na pomnik Anusi z Tharau, bohaterki niemieckiej piosenki ludowej, obejrzeć w weekend występy zespołów ludowych i nabyć na targu oryginalne pamiątki. Zero tandety, czyste rękodzieło. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Jagoda wybrała gliniane fujarki, reszta rodziny - kubki z ceramiki. Rozglądajcie się pilnie dokoła, miasto jest pełne ciekawych detali jak np. rzeźba kota, myszy, smoka, kosza z monetami czy blaszanego kominiarza na dachu.

Z portu można wyruszyć promem (http://www.keltas.lt, 2,9 lita od osoby) na Mierzeję Kurońską, zwaną przez Liwinów Neringa, do muzeum morskiego. Dla wybierających się na mierzeję autem (40 litów w obie strony) jest inny terminal, trochę dalej na południe. My wybraliśmy ten drugi wariant, bo w planach mieliśmy nocleg na kempingu w Nidzie i krótki wypoczynek na Nerindze, która słynie z pięknych plaż i lasów.

Delfiny z Sewastopola

Naszym najważniejszym celem było jednak Smiltyne, a raczej znajdujące się w nim w dawnych wojskowych fortyfikacjach Litewskie Muzeum Morskie (http://www.juru.muziejus.lt). Wybieraliśmy się do niego z mieszanymi uczuciami. Dwa lata wcześniej podróżowaliśmy z dziećmi po Danii i po tamtejszych fantastycznych muzeach i akwariach morskich baliśmy się rozczarowania. Uznaliśmy jednak, że na bezrybiu i rak ryba i tego obiektu nie możemy ominąć. I dobrze zrobiliśmy, bo wszyscy świetnie się tam bawiliśmy. Wielkie akwaria z rybami i innymi mieszkańcami mórz, rzek i jezior naprawdę robiły wrażenie. Dzieciakom podobały się też ekspozycje przedstawiające morskie stworzenia, które przed tysiącami lat zamieszkiwały tutejsze wody i ogromna kolekcja muszli. W tym muzeum naprawdę nie sposób się nudzić. Jagoda z zapałem układała ogromne (ale lekkie jak piórko) puzzle przestawiające trylobita, a chłopcy wykorzystali oczywiście interaktywną część wystawy (ćwicząc przy okazji angielski). Jedyne czego nam tam brakowało, to czasu. Dwie godziny, które przeznaczyliśmy na zwiedzanie muzeum to stanowczo za mało. Zwłaszcza, że musieliśmy zmieścić w programie pokaz tresury lwa morskiego i popisy delfinów, odkupionych przez Litwinów od rosyjskiej bazy marynarki w Sewastopolu, gdzie były przyuczane do celów wojskowych. Na swoje szczęście okazały się nie najlepszymi uczniami.

Mieliśmy wątpliwości, czy ta, jakby nie było rodem z cyrku część muzeum, jest warta obejrzenia. Niepotrzebnie. Olbrzymi lew morski poruszający się z gracją baletnicy i cudowne delfiny, które sprawiają wrażenie, jakby akrobatyczne popisy świetnie je bawiły, po prostu nas zachwyciły. Jagódka z otwartą buzią patrzyła na te niezwykłe ssaki, a kiedy w pewnym momencie ochlapały ją wodą stwierdziła, że nigdy nie odda pachnącego morską wodą i delfinami ubrania do prania i zostawi je sobie na pamiątkę. Widzowie, którzy woleliby pozostać w suchych ubraniach, powinni zająć miejsca na widowni w dalszych rzędach. Obok delfinów popisują się też foki. Przed pokazami i po nich można oglądać zwierzęta bawiące się w ogromnym basenie.

Bilety do muzeum kosztują w sezonie letnim 12 litów (6 litów - dzieci), poza 10 (5). Pokazy w delfinarium są dodatkowo płatne. Dodatkowo 20 litów trzeba też zapłacić za zdjęcie z lwem morskim, delfinem czy foką.

Na zwiedzanie warto wyznaczyć co najmniej trzy godziny. Od niedawna można też sobie zafundować pływanie z delfinami pod opieką pracowników delfinarium. To wyjątkowo droga przygoda - aż 600 litów od osoby za 2 godz. 15 min pływania, ale z pewnością niezapomniana.

Samochodem można podjechać pod samo muzeum, choć trzeba się liczyć z tym, że w sezonie na parkingu przed wejściem może nie być miejsc. Trzeba wtedy zostawić auto na parkingu oddalonym o ok.1,5 km od muzeum. Spacer wzdłuż brzegu morza to jednak sama przyjemność. Można też wynająć dorożkę lub rikszę. Przewoźników czekających na klientów jest tu sporo. Ceny są dość wysokie, ale można i warto się targować. Gdy namawiani przez dzieci zaczęliśmy nieśpiesznie rozważać wynajęcie dorożki, suma wyjściowa w ciągu kilku minut z 50 litów spadła do 15. Można też pojechać mini-ciuchcią na oponach (dorośli 2,5 lita, dzieci, 1,5).

Litewskie plaże

Pełni wrażeń jechaliśmy na zasłużony wypoczynek do Nidy położonej na mierzei nad samą rosyjską granicą. Tu jednak spotkało nas rozczarowanie. Kemping, który miał być luksusowy, był przede wszystkim strasznie zatłoczony. Owszem były tu przyzwoite sanitariaty, restauracja, mały plac zabaw, a nawet korty tenisowe i nieopodal ładna plaża, ale też stanowczo za dużo turystów, jak na nasze wymagania. No i miejscówka na betonowych płytach nie była tym, o czym marzyliśmy, zwłaszcza że przyszło za nią słono zapłacić - jeden nocleg naszej rodzinki kosztował blisko 150 litów. Zdegustowani postanowiliśmy następnego dnia opuścić Neringę i ruszyć w dalszą drogę. Przejechaliśmy przez malownicze dawne wsie rybackie, pełne pięknych domków w kolorze brązu i pruskiego błękitu. To ulubione miejsce wczasów zamożnych Litwinów, trzeba zastrzec, że duuuuuuużo mniej zatłoczone od Jastarni czy Chałup. Mijamy przepiękne wydmy wznoszące się dziesiątki metrów nad Bałtykiem (wspaniałe punkty widokowe) i opuszczamy Neringę.

Pozostawało tylko pytanie, czy zawracamy na południe i dalej zwiedzamy Litwę, która okazała się krajem przyjaznym (nigdzie nie spotkaliśmy się z przejawami niechęci do Polaków, o której tyle słyszeliśmy, wszędzie witano nas życzliwie i starano się nam pomóc) i bezpiecznym (ani razu nie czuliśmy się tu zagrożeni, a panujący tu porządek wręcz nas zaskoczył), czy też ruszamy na północ, w nieznane? Po burzliwej naradzie zdecydowaliśmy się na to drugie. Czekała na nas Łotwa i Estonia.

Copyright © Agora SA