Trudno o większy strach rodzica, niż ten przed chorobą własnego dziecka. Zwłaszcza taką, której pochodzenie i leczenie nie sposób ustalić. Dlatego ciężko wyobrazić sobie nerwy, jakie przeżywała mama czteroletniego Alfreda z Danii, gdy na jego policzku zaczął w szybkim tempie rosnąć guz. Lekarze rozkładali ręce. Stawiali mylne diagnozy. Nie pomagały ani przepisywane leki ani znajomości. Nikt nie wiedział, co atakuje przedszkolaka. Tymczasem okazało się, że "winowajca" krył się w łazience. Matka ku przestrodze podzieliła się ich historią na Instagramie.
Więcej wiadomości z kraju i ze świata znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl >>>
Frederikke ma 31 lat i jest z zawodu pielęgniarką. Choć ma za sobą wiele lat studiów medycznych, doświadczenie w pracy z chorymi czy znajomości w ochronie zdrowia, to jednak poległa w starciu z tajemniczą chorobą, która nagle zaatakowała niedawno jej synka. Początkowo było to jedynie niewielkie zaczerwienienie po lewej stronie twarzy. Pojawiło się obok ucha, na policzku. Z dnia na dzień zaczęło rosnąć, więc mama poszła z Alfredem do pediatry. Lekarz orzekł, że czterolatek cierpi na zapalenie ślinianek. Niestety, nie wiedział, że ta w tym przypadku oczywista diagnoza jest błędna.
Zapalenie ślinianek jest dość często spotykane u dzieci. Powoduje infekcja wirusowa lub bakteryjna. Niestety, przypadłość jest dość bolesna dla maluchów i taka też była choroba Alfreda. Chłopiec dostał antybiotyki. Przepisane lekarstwa niestety nie przyniosły spodziewanego efektu. Wręcz przeciwnie.
Guz zdawał się nie reagować na kolejne farmaceutyki przepisywane przez lekarzy. Nie przestawał rosnąć. Narośl zrobiła się purpurowa, a w pewnym momencie skóra na nim zaczęła pękać. Wówczas jedna z pediatrek zleciła biopsję. Nieprzyjemne badanie,a następnie USG przyniosły zaskakującą diagnozę. Okazało się, że winnymi cierpieniu Alfreda są bardzo rzadkie bakterie. Mowa o mykobateriach, które należą do grupy prątków niegruźliczych. Zaatakowały one węzeł chłonny czterolatka. Jak relacjonowała mama chłopca na Instagramie, fakt, że guz tak szybko urósł i zaczął pękać to zaleta. Dzięki temu udało się szybciej postawić diagnozę. W innych przypadkach może trwać to nawet kilka miesięcy.
Lekarz powiedział, że mamy "szczęście", że guz już tak duży, zaczerwieniony i że skóra pęka, bo to znak, że zaraz będzie dziura. Dla niektórych proces ten jest niesamowicie długi i może potrwać wiele miesięcy. U nas "tylko" zajęło 6-8 tygodni od wykrycia guza.
Im dłużej mykobakterie są w organizmie, tym większe spustoszenie mogą poczynić. Zapalenie węzła chłonnego to tak naprawdę dopiero początek. Bakterie atakują także płuca, otrzewną, powodują reumatoidalne zapalenia stawów czy zapalenia uogólnione. Dzięki temu, że guz pękł i zaczęła się z niego sączyć ropa, najprawdopodobniej zakończy sprawę w najbezpieczniejszy dla chłopca sposób. Alternatywą byłaby operacja usunięcia całego węzła. Znajduje się on jednak bardzo blisko nerwu, co znowuż niesie ryzyko paraliżu.
Obecnie, jak widzimy na Instagramie Frederikke, rana na policzku chłopca powoli się goi. Zostało włączone specjalne leczenie, a ropna wydzielina maleje. Chłopiec jest pod stałą kontrolą lekarzy, jednak przebywa w domu i normalnie funkcjonuje. Warto jednak powiedzieć, że to właśnie w domu najprawdopodobniej zakaził się groźnymi i opornymi na antybiotyki bakteriami.
Mykobakterie, choć przeważnie występują w glebie, to jednak także i w naszych domach sprzyjające warunki do bytowania. Mogą znajdować się w wodzie z wodociągów. Gdy dotrą one do naszych odpływów prysznicowych czy umywalkowych czy na przykład słuchawki prysznicowej stanowią już realne zagrożenie. Na słuchawce prysznicowej mają sprzyjające warunki, by wytworzyć biofilm, w którym stężenie bakterii jest stukrotnie większe niż w wodzie z wodociągów. Do zakażenia dochodzi podczas, kiedy prątki wraz z wodą lub z parą wodną przechodzą przez usta, nos lub uszkodzony naskórek do organizmu.