Sześć lat walczyła z niepłodnością. "Lekarze pytali, czemu znów nie jestem w ciąży"

- Po przyjściu kolejnej miesiączki płakałam w ukryciu, uderzając pięścią w poduszkę. Nie chciałam, by moją rozpacz widzieli bliscy, przede wszystkim mąż. Niejednokrotnie jednak wybuchałam przy nich niepohamowanym płaczem - swoją historię niepłodności opisała 33-letnia Judyta.

O dziecko zaczęliśmy się starać nie od razu po ślubie. W momencie zawarcia małżeństwa miałam 25 lat, mój mąż 30. Chcieliśmy odbyć jeszcze trochę podróży, a przede wszystkim rozwinąć się zawodowo, by móc wykończyć dom, a potem spokojnie prosperować. Rok po naszym ślubie urodził się mój pierwszy, cudowny siostrzeniec, budząc we mnie ogromne pokłady miłości. Odezwał się we mnie wtedy instynkt macierzyński, którego nie byłam w stanie ani oszukać, ani tym bardziej stłumić. Zaczęliśmy planować poczęcie. Nie udało się w pierwszym, drugim i kolejnym cyklu. Myślałam, że to nic złego nie oznacza, w końcu za niepokojący uznano powszechnie dopiero dłuższy niż roczny czas bezowocnych starań. To jeszcze nie niepłodność, myślałam, pocieszając się opowieściami znajomych, którym zajście w ciążę zajmowało nawet dłużej niż w przyjętej normie.

Zobacz wideo "Kiedy założyłam fundację, zdałam sobie sprawę, że ludzie boją się mówić o leczeniu niepłodności, bo boją się stygmatyzacji"

Po ponad pół roku postanowiłam jednak pójść do ginekologa po poradę. To była krótka wizyta, ale pani doktor zaczęła działać - zleciła badania hormonalne dla mnie i badanie nasienia dla męża. Nie tego się spodziewałam. To był dla mnie szok, ponieważ pierwszy raz naprawdę dotarło do mnie, że mamy jakiś problem. Nikt nie powiedział "to normalne". Długo płakałam, nie mogąc pogodzić się z tym, że jednak coś w moim życiu nie zależy już ode mnie, że to nie działa w ten sposób: chcę mieć dziecko i od razu będę je miała. Mimo to postanowiłam, że jeszcze postaramy się o dziecko bez udziału lekarzy. Po kolejnych nieudanych próbach, w sumie po rocznych domowych staraniach, postanowiliśmy jednak oddać się w ręce specjalistów. Byliśmy gotowi psychicznie na wszelkie, również bardziej inwazyjne badania, bo, jak dotąd, kontrolowałam tylko poziom podstawowych hormonów wpływających na płodność. W warszawskiej, przyszpitalnej, państwowej poradni dla niepłodnych wykonano nam komplet badań, z których wynikało mniej więcej tyle, że nie powinniśmy mieć problemów z poczęciem. Parametry mojego męża były niezłe, ja owulowałam regularnie co miesiąc, miałam też drożne obydwa jajowody. Lekarze pytali, czemu znów nie jestem w ciąży, ilekroć wracaliśmy w kolejnych cyklach po pomoc. Sami byli bezradni, ale też przestali nas diagnozować, szukać dalej.

"Kiedy u was się urodzi"

Przyznaję, że bywały momenty, gdy po przyjściu kolejnej miesiączki płakałam w ukryciu, uderzając pięścią w poduszkę. Nie chciałam, by moją rozpacz widzieli bliscy, przede wszystkim mąż. Niejednokrotnie jednak wybuchałam przy nich niepohamowanym płaczem. Po kilku latach wciąż przychodząca a niechciana miesiączka przestaje już jednak sprawiać taki ból. Człowiek się przyzwyczaja. W osiągnięciu wewnętrznego spokoju niezmiernie pomagały mi modlitwa i chwytanie się myśli, że przecież można dziecko adoptować. Bardzo duży ból na początku sprawiały mi też pytania typu "Kiedy u was się urodzi?". Szczerze mówiąc, ulżyło mi dopiero wtedy, gdy przestałam z niewątpliwie trudnego tematu niepłodności robić tabu. Okazało się, że w większości przypadków ludzie dają wsparcie, służą swoim doświadczeniem i pocieszającymi opowieściami. Wciąż jednak jeszcze nie widziałam w nich wszystkich tropu dla nas.

Na in vitro nie czułam się gotowa

Lekarze wykonali monitoring owulacji i dali nam jeszcze jakiś czas na domowe próby. Nasze starania trwały w sumie półtora roku, potem usłyszałam propozycję "in vitro", po której uciekłam i więcej nie wróciłam. Nie czułam się gotowa na tak poważny krok - ani psychicznie, ani moralnie, ani pod żadnym innym względem. Pomijałam fakt, że nie obowiązywał już wówczas rządowy program dofinansowujący procedurę. Nie jestem całkowitą przeciwniczką metody in vitro. W przypadku braku jajowodów lub też braku plemników w ejakulacie niewątpliwie jest wybawieniem. Moja intuicja podpowiadała mi, że wspomniane przez lekarzy "ominięcie bariery niepłodności" dzięki wszczepieniu zarodka do jamy macicy to ominięcie przyczyny niepłodności. Czułam, że coś złego dzieje się z moim organizmem i przyczynę trzeba znaleźć.

Może się wydawać, że o wszystkim na naszej drodze do rodzicielstwa decydowałam ja, bo wciąż piszę w pierwszej osobie. To dlatego, że mój mąż jest wspaniałym człowiekiem, empatycznym i wyrozumiałym. I jeśli ja nie jestem na cokolwiek w naszym związku gotowa, on też nie. Zwłaszcza w tak delikatnej kwestii, jaką jest pokonywanie niepłodności. To w końcu w organizmie kobiety dochodzi do zapłodnienia, to ona przez dziewięć miesięcy nosi dziecko.

Naprotechnologia wbrew obiegowym opiniom

Odpoczęliśmy całkowicie od lekarzy około pół roku, aż w końcu postanowiliśmy skorzystać z placówki naprotechnologicznej (naprotechnologia to skrót od natural procreation technology) na warszawskim Ursynowie. Myślałam, że taka placówka mi nie pomoże, bo przecież owuluję, a zdaje się, że tam uczy się obserwacji cyklu. W powszechnej opinii dominuje przekonanie, że tam stosuje się tzw. kalendarzyk małżeński, co nie jest prawdą, bo wyliczanie momentu owulacji "w ciemno" to coś zupełnie innego, niż jego zaobserwowanie i wykorzystanie. Odrzuciłam obiegowe opinie i zapisałam nas na spotkanie.

Pomoc uzyskaliśmy bardzo szybko. Współpracowaliśmy z trenerką obserwacji cyklu według tzw. modelu Creightona. Jest to metoda oznaczania kobiecych biomarkerów za pomocą specjalnych znaczków i sygnatur. Takim biomarkerem może być wszystko - przejrzysty śluz, krew, brązowe plamienie. Po trzech w pełni opisanych przeze mnie cyklach w swoje ręce wzięła mnie lekarka. Już na pierwszej wizycie uświadomiła mi, że mam nieprawidłowe, bo trwające często 10 dni, krwawienia. Zgłaszałam je wcześniej ginekologom, ale niestety nikt nie przyjrzał się im jako problemowi zdrowotnemu. Pani doktor powiedziała, że najpewniej mam endometriozę. 

Endometrioza. Ucieszyłam się, że ktoś wreszcie nazwał problem

Endometrioza polega na niewłaściwym złuszczaniu się endometrium, które zamiast usuwać się całkowicie podczas miesiączki, odkłada się stopniowo, tworząc na rozmaitych narządach szkodliwe ogniska. Niestety, choroba nawraca. Te nawroty można jedynie hamować, a powstałe ogniska - usuwać operacyjnie. Specjaliści szacują, że endometriozę ma ok. 80 proc. niepłodnych kobiet, że jest to jedna z najczęstszych przyczyn niepłodności kobiecej. Skala tego problemu i jego znaczenie dla niepłodności przez wielu lekarzy pozostaje pomimo to niedoceniana.

Ucieszyłam się, że ktoś wreszcie nazwał problem, zamiast powtarzać, że teoretycznie nie ma dla nas przeszkód do zajścia w ciążę. Zaraz potem musiałam jeszcze oswoić się z myślą, że czeka mnie operacja. I to jest kolejna kwestia, o której - przechodząc przez gabinety tylu warszawskich, wysokiej klasy specjalistów - nigdy nie usłyszałam: laparoskopia. Jest to prosta, nieinwazyjna metoda diagnozowania, ale też od razu usuwania wielu problemów, w tym ginekologicznych, również ognisk endometriozy, których niestety nie widać na USG. To jednak wciąż operacja, więc nasza nowa pani doktor zaproponowała jeszcze najpierw szereg badań dla mnie i męża. Dzięki nim odkryła u mnie hiperprolaktynemię czynnościową, czyli nadmierne wydzielanie prolaktyny w stresie, a także insulinooporność u męża, znacząco zaburzającą metabolizm, bardzo ważny również dla płodności. Zaczęliśmy dostrzegać światełko w tunelu.

Warunków ani do zajścia, ani do utrzymania ciąży nie było

Minął kolejny rok, ale upragnionej ciąży nadal nie było, rozpoczęliśmy więc planowanie laparoskopii. To procedura przebiegająca w znieczuleniu ogólnym, pozostają po niej trzy maleńkie blizny. Powagę swojej sytuacji zrozumiałam jednak dopiero wtedy, kiedy dostałam protokół operacyjny. Wynikało z niego jasno, że miałam w sumie osiem ognisk endometriozy. Były na jajnikach, w otrzewnych jajnikowych, na jajowodach, na tylnej ścianie macicy. Jeden z jajników był trwale przyrośnięty zamiast ruchomy. Jednym słowem warunków ani do zajścia, ani do utrzymania ciąży raczej u mnie nie było. 

Pierwsze pół roku od laparoskopii miało być decydujące. W pierwszym cyklu wyraźnie zaczęłam wracać do siebie, to znaczy do takiej miesiączki, którą ostatni raz miałam może, kiedy byłam na studiach, kilkudniowej, ale nie dziesięciodniowej. Nie zdziwiłam się, kiedy w pierwszym i drugim cyklu ciąży nie było. Płacz i rozczarowanie pojawiły się w trzecim i czwartym cyklu. Wreszcie wzięłam się w garść i zaczęłam wdrażać suplementację, o której wspominała nasza pani doktor.

Zrażona tyloma bolesnymi doświadczeniami, bałam się zrobić test ciążowy

Zmieniłam też dietę i tryb życia. Krótko po operacji zamieniliśmy silne detergenty do prania na delikatne, przeznaczone dla dzieci, a wodę do dziś pijemy tylko ze szklanych butelek. Ograniczyliśmy ilość cukru w diecie i żywność wysoko przetworzoną. Jednocześnie w naszym przypadku nie sprawdził się pogląd, że do zajścia w ciążę potrzebny jest spokój - oboje bardzo dużo pracowaliśmy, często do późna i na najwyższych obrotach. Dokładnie w piątym cyklu po operacji zaczęło mi się robić podejrzanie ciepło. Kolejnym sygnałem było opóźnianie się miesiączki o trzy dni. Zdarzało mi się to już, co prawda tylko przed operacją, a nie już po niej, ale zrażona tyloma bolesnymi doświadczeniami bałam się zrobić test ciążowy. W czwartej dobie wreszcie się odważyłam - ani domowy test, ani wynik badania poziomu hormonu beta-HCG nie pozostawiły wątpliwości. Byłam w ciąży.

Nasze starania zajęły prawie sześć lat. O ich owocnym zakończeniu zadecydowała niewątpliwie moja operacja. Być może nie bez znaczenia były nasze nowe, wspomniane prozdrowotne działania i nawyki. Dziś jesteśmy rodzicami wspaniałej, zdrowej córeczki. Swoją historię opowiadam komu się da, bo wiem, jak to jest, kiedy człowiek zaczyna wątpić w to, że jeszcze kiedykolwiek będzie rodzicem. Nabrałam wiary, że każdy może nim zostać, trzeba tylko nie poddawać się i szukać, drążyć. Nie wolno też dać się zbywać - konkretna przyczyna niepłodności zwykle gdzieś tkwi, trzeba ją tylko znaleźć.

Więcej o: