- Ignaś ma 8 miesięcy.
- Kochany słodziak. Śliczny, pogodny, a najważniejsze jest zdrowy.
- Po 10 latach długiej i ciężkiej walki.
- To była droga przez mękę, usłana cierniami na duszy i psychice.
- Takich momentów było kilka, ale najbardziej drastyczne było pierwsze nieudane in vitro. Wówczas pomyślałam, że chyba już nigdy nie doczekam się dziecka.
- Z każdym kolejnym miesiącem, kiedy nie zachodziłam w ciążę rodził się niepokój. Po dwóch latach starań rozpoczęliśmy leczenie. Miałam wtedy 26 lat. Pierwsze miesiące to było takie kochanie się o określonej porze, w określonym dniu.
- Na początku jest normalnie, ale po kilku miesiącach, kiedy nie ma efektów, seks zamienia się w rutynę. Szczerze mówiąc właściwie przestaje sprawiać satysfakcję, bo jest z góry zaplanowany, kiedy ma być, a kiedy nie. Zaczęliśmy się kłócić. Wciąż miałam pretensje do Tomka, że nie chce się ze mną kochać, że nie chce już dziecka. Złościłam się na niego, kiedy był akurat ten dzień, a on wracał po pracy zmęczony i po prostu mu się nie chciało. Takie sytuacje zaczęły pojawiać się coraz częściej, zaczęliśmy się też kłócić.
- Myślę, że gdyby nie miłość, nasz związek rozleciałby się. Nawzajem byliśmy dla siebie oparciem w trudnych chwilach. Dużo zawdzięczamy rodzicom i rodzeństwu. Bez nich nie dalibyśmy rady. Byli dla nas oparciem, razem z nami przeżywaliśmy niepowodzenia.
- Lekarze zalecili stymulację jajeczkowania czyli nadal kochanie się w określonym dniu. Dostałam leki i zastrzyki wspomagające pękanie pęcherzyków. Po miesiącach biegania do lekarza, po kilka razy w każdym cyklu, współżycia w wyznaczonych dniach, zaczęło mnie to męczyć. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to dopiero początek naszej długiej drogi do celu.
- Zdawałam sobie sprawę z tego, że w przypadku inseminacji procent szans na powodzenie jest na poziomie od pięciu do dwudziestu pięciu. Mimo to bardzo wierzyłam w to, że jednak uda nam się znaleźć w gronie szczęśliwców.
- Nie. Pięć inseminacji i każda bez sukcesu.
- Sam zabieg nie boli, trwa kilka, może kilkanaście minut i przypomina zwykłe badanie cytologiczne. Więcej jest stresu, niepotrzebnego zresztą. Najgorsze w tym wszystkim jest oczekiwanie na wynik testu.
- Codziennie doszukujesz się w swoim ciele objawów ciąży. A to coś zaboli, a to kłuje. Czasem nawet potrafi zemdlić po jakimś posiłku. Ale tak naprawdę, to nie żadne objawy ciąży, tylko urojenia, które siedzą w głowie. Dobrze, że w tym czasie chodziłam do pracy, miałam odskocznie, inny świat. Dzięki pracy nie myślałam nieustannie o tym czy jestem w ciąży czy nie. Trzeba zająć umysł czymś innym.
- Kiedy my zaliczaliśmy kolejne nieudane inseminacje moje dwie najbliższe przyjaciółki zaszły w pierwszą ciążę. Niby się cieszyłam, ale to była radość udawana, taka tylko z zewnątrz, wewnątrz byłam wściekła i zazdrosna.
- Pewnie tak, ale mnie jeszcze męczyła inna sprawa. Nie mówiliśmy znajomym, że mamy problemy z zajściem w ciążę, że się leczymy. Przy kolejnych testach ciążowych z jedną kreską obydwoje płakaliśmy. Czasem wypłakanie się pomaga, ale tylko na krótko.
- Nie wiem, dlaczego nie chciałam mówić prawdy, chyba po prostu się tego wstydziłam. Czułam się gorsza od innych kobiet. Wszystkie koleżanki zachodziły w ciążę, a ja nie. Bałam się również, że Tomek w końcu znajdzie sobie inną żonę, która będzie mogła dać mu dziecko. Teraz wiem, że moje obawy były bezpodstawne. Gdybym mogła cofnąć czas, myślę, że powiedziałabym prawdę. Nie warto oszukiwać, nie ma się czego wstydzić. Niepłodność to choroba, jak każda inna, nikt jej sam nie wybiera.
- Po wszystkich badaniach, które wychodziły prawidłowo, postawiono diagnozę, że cierpimy na niepłodność idiopatyczną. To niepłodność niewyjaśnionego pochodzenia. Dzisiaj, tak myślę, że nasza diagnoza to być może wina naszej psychiki? Może trzeba było udać się nie do lekarza ginekologa lecz do psychologa?
- Tak, i tego nie żałujemy. Być może, gdyby nie program refundacji in vitro, to wówczas zdecydowalibyśmy się na terapię u psychologa. Nie byłoby nas po prostu stać na opłacenie pełnej procedury zabiegu prywatnie. Psycholog, a potem ewentualnie adopcja, to byłyby nasze ostatnie szanse.
- Wiedziałam, że kościół i niektóre partie tępią zapłodnienie pozaustrojowe, że będą chcieli program refundacji zbojkotować. Na szczęście nie udało im się. Jestem osobą wierzącą, ale nie zgadzam się z tym, że in vitro zabija dzieci. Każdy powinien mieć prawo do leczenia. Niepłodność to choroba dwudziestego pierwszego wieku. Przecież często jest tak, że kobieta, nawet nie wie, że była w ciąży i poroniła. Dostaje okres i tyle. Z in vitro jest podobnie. Nie miałam i nie mam żadnych wyrzutów sumienia i nigdy nawet nie przyszło mi na myśl, żeby się z programu wycofać. Dla nas in vitro okazało się jedyną szansą na dziecko.
- Nie uważam, że podchodząc do in vitro popełniłam grzech. Nie zamierzam się z tego spowiadać. A nawet gdybym to zrobiła, pewnie i tak nie dostałabym rozgrzeszenia.
- Jak tylko dowiedzieliśmy się, że program wchodzi w życie, od razu zadzwoniłam do kliniki w celu przystąpienia do programu. Niewiarygodne jest to, ile osób próbowało się tam w tym dniu umówić na wizytę. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile par było w podobnej do nas sytuacji. Okazało się, że wizyty są poumawiane na dwa tygodnie do przodu, a kiedy dzwoniłam była dopiero 9 rano. Tylko dlatego, że byłam pacjentką kliniki, miałam pierwszeństwo przed innymi.
- W klinice zostałam przeszkolona jak je robić. Martwiło mnie, kto będzie mi je codziennie podawał, ale w końcu postanowiliśmy, że moim osobistym pielęgniarzem zostanie Tomek. Tylko on nie boi się zastrzyków. Pierwszy raz był najgorszy, ręce mu się trzęsły, ale jakoś poszło i nawet nie bolało. Zastrzyk dostawałam w brzuch o określonej porze dnia. Po kilku dniach już się do nich przyzwyczaiłam i czynność ta stała się naszą codzienną rutyną. Do wszystkiego można przywyknąć.
- Tak. Za pierwszym razem "wyhodowałam" sześć pęcherzyków. Wycelowaliśmy z ilością idealnie. Według zaleceń programu refundacji i tak nie pobierają więcej niż sześciu komórek.
- Całą noc nie mogłam spać. Wiedziałam, że będę pod pełną narkozą i nic nie będę czuła. Tej narkozy najbardziej się bałam. To przez wspomnienia z dzieciństwa. Jako dziecko miałam usuwany wyrostek.
- Umieszczono mnie w małej salce z trzema dziewczynami. One też przystępowały do in vitro. W tym samym czasie poproszono Tomka do specjalnego pomieszczenia, aby oddał nasienie. Założono mi dren na rękę, musiałam również wypełnić krótką ankietę, potrzebną dla anestezjologa. Dostałam specjalne ubranie i czekałam na swoją kolej. Pielęgniarka przyłożyła maskę do nosa, usłyszałam od lekarza dobranoc i odpłynęłam. Nie mam nawet pojęcia ile to trwało, ponoć ze dwadzieścia minut. Obudziłam się już na łóżku w sali pooperacyjnej. I o dziwo czułam się nadzwyczaj dobrze. Nic mnie nie bolało, chciało mi się tylko trochę spać.
- Strasznie. Myślałam, że ten czas nigdy się nie skończy. Z jednej strony cieszyłam się, że pierwszy etap mam już za sobą, z drugiej zaś, ta niepewność była przerażająca.
- Wiedzieliśmy, że tylko jeden zapłodniony zarodek zostanie przeniesiony do wnętrza macicy, bo tylko na jeden pozwala program. Wiedziałam też, że sam transfer będzie bezbolesny, bo praktycznie wygląda tak samo jak procedura inseminacji, tylko zamiast plemników wstrzykują zarodek. I rzeczywiście nie pomyliłam się. Trzy dni po pobraniu jajeczek ponownie zjawiliśmy się w klinice. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że wszystkie sześć komórek zostały zapłodnione, że jedną mi podadzą dzisiaj i że do zamrożenia nadaje się niestety jeszcze tylko jedna.
- Zgadza się. Mieliśmy dwa podejścia. W przeciwnym wypadku, musielibyśmy całą procedurę zaczynać od początku.
- Po pierwszym tygodniu wykonałam badanie wysokości progesteronu z krwi. Wyszło poprawnie. Myślałam, że to był dobry znak.
- Po 14 dniach od transferu zrobiłam badanie hcg, które miało potwierdzić lub wykluczyć ciążę. Nie pojechałam odebrać wyników. Stchórzyłam. Zrobił to za mnie Tomek. Umówiliśmy się pod moją pracą wieczorem. Zakazałam mu do mnie dzwonić z wynikiem. Jakikolwiek by nie był. Nie chciałam się o nich dowiedzieć w pracy. Bałam się, że jak będzie negatywny, to wybuchnę płaczem przy wszystkich.
- Wynik był negatywny, nie byłam w ciąży. Nawet się nie rozpłakałam. Odjechaliśmy w ciszy.
- Kompletnie, ale nie mogłam się poddać. Wiedziałam, że mam jeszcze jeden zamrożony zarodek. Postanowiliśmy pójść za ciosem.
- Tak. Najpierw transfer w odpowiednim dniu cyklu, potem pełny pakiet leków na podtrzymanie ciąży - duphaston , luteina, dodatkowo sterydy, żeby mój organizm nie odrzucił zarodka, kwas foliowy, accard, który miał odpowiadać za odpowiednie dotlenienie zarodka.
- Tym razem nikomu nie powiedziałam o dniu w którym będę robiła badanie hcg. Nawet Tomek tego nie wiedział. I w sumie, to nawet się nie dopytywał. Może wiedział, że jak będę gotowa to sama mu powiem? Postanowiłam sama odebrać wyniki.
- Wróciłam do domu, zajęłam się gotowaniem, sprzątaniem, jakby nigdy nic. Z niepokojem patrzyłam na zegarek. Wybiła trzynasta. Odpaliłam komputer, z drżeniem rąk zalogowałam się do systemu. Myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi. To jeszcze nie teraz, wyników jeszcze nie było. Musiałam nadal uzbroić się w cierpliwość. Minęła kolejna godzina. Nie wiem czemu, ale tym razem na luzie odpaliłam system, będąc przekonana, że ich nadal jeszcze nie ma. Ale były. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.
- Beta HCG- 267,20 mIU/ml, co oznacza, że byłam w czwartym tygodniu ciąży.
- Jaki on był szczęśliwy. Przytulił mnie, pocałował i wręczył mi kwiatka. Ten wieczór był wspaniały. Chyba nic nigdy go nie przebije. Nigdy go nie zapomnę. Chciałam wyjść i wykrzyczeć całemu światu: jestem szczęśliwa.
- Jestem pewna, że tak. Nasza walka pokazała, że nasz związek jest trwały i przetrwa wszystko. Wiem, że zawsze mogę liczyć na męża, to bardzo ważne. Teraz już nie boję się wyzwań i z większą odwagą patrzę w przyszłość. Ignaś jest scaleniem naszego związku.
- Miłość, wzajemne wsparcie, upór do samego końca i wiara, której nigdy nie może zabraknąć. Wiem, że par borykających się z problemem niepłodności jest wiele i właśnie z myślą o nich opisałam swoje doświadczenia. "Moje in vitro" być może rozwieje niektóre wątpliwości i lęki związane z zabiegiem in vitro. Moja książka to nie medyczny opis leczenia niepłodności lecz pokazanie, jak od emocjonalnej strony wygląda cały proces leczenia niepłodności. "Moje in vitro" to też dowód, że nigdy nie należy się poddawać, że trzeba do końca walczyć o swoje szczęście.
Książkę znajdziesz w e-księgarni Publio.pl >>