17 miesiąc: Dziewczyny i siopaki

Jaś ma nowego idola - kolejny odcinek cyklu Magdy Szczypiorskiej-Mutor.

Spacerowałam sobie po lesie. SAMA. Lubię być sama, a rzadko mi się to zdarza, więc rozkoszowałam się ciszą i poczuciem, że mogę iść tam, gdzie mi się podoba. Od tygodnia mieszkaliśmy na wsi, w leśnej głuszy. Julkę spacery nie nęciły, wolała asystować gospodyni przy pielęgnacji urodzonego kilka dni temu cielaczka, a Jaś...

No właśnie. Jaś odkrył, że najważniejszą osobą na świecie, pokrewną duszą, przyjacielem, idolem i posiadaczem siusiaka, tak jak on, jest wspaniały, niezawodny i

wszechmocny Tata.

- Mama ma cycy, ale ty mas siusiaka i my są psyjaciele - tłumaczył Jaś rozanielonemu mężowi. - Po pjostu my są siopaki (chłopaki).

Nagle zaczęłam mieć dużo czasu dla siebie, bo za Jasiem dreptał jego "psyjaciel", a nie ja. Julcia była zachwycona, że spędzamy więcej czasu razem, ale gospodarskie tak ją pochłaniały, że wystarczało jej, gdy leżałam w zasięgu wzroku na kocu. Wyganiała na łąkę 14 krów, poiła cielaczka, ugniatała kartofle dla świń i kąpała gęsi w rzeczce. Biegając za ubawioną gospodynią, relacjonowała mi w przelocie:

- Mamo, już prawie

umiem doić krowę!

Lecę po gęsi, pa!

Marzyła, żeby pojechać z gospodarzem o piątej rano do mleczarni. Nie chciałam puszczać jej samej, więc też wstałam bladym świtem. Gospodarz uczył Julkę powozić. Tak ją to uszczęśliwiło, że postanowiła jeździć do mleczarni codziennie. Niestety nie zrażał jej wczesne wstawanie. Tymczasem w domu, w ciepłym łóżku błogo spali dwaj szczęśliwi posiadacze siusiaków.

Po śniadaniu "siopaki" szły do kurnika. Julkę pasjonowały wszystkie zagrodowe zwierzaki, Jaś wyraźnie koncentrował się na drobiu. Wielką miłością

pokochał kury.

Od rana ciągnął swojego idola do kurnika, szukał jajek, a potem ganiał kury, aż wreszcie nadchodziła wielka chwila - gospodyni przynosiła obtłuczony emaliowany garnek i wręczała go mojemu skołowanemu mężowi, patrząc na niego ze współczuciem.

Jaś karmił kury. Najpierw sypał ziarna prosto pod łapki swojej ulubienicy, czarnej kurki w białe kropki, odganiając resztę. Potem próbował z ręki nakarmić koguta, a na końcu żywił kurzy plebs, szerokim gestem rozsypując ziarenka przed wygłodniałym i sfrustrowanym stadem, skazanym przez kwadrans na przyglądanie się tak jawnej niesprawiedliwości.

Potem aż do obiadu Jaś dreptał za kurami, a mąż za Jasiem. Mieli pełne ręce roboty. Mąż wyglądał na coraz bardziej znękanego, ale kiedy Jaś mówił : "Chodź, my siopaki opiekowamy się kujami", topniał jak wosk i z rozanieloną miną wędrował za kwoką w białe kropki.

Julka na przymierze "siopaków" zareagowała, zakładając klub dziewczyn, z legitymacjami, znaczkami i kroniką. Zbudowałyśmy sobie szałas z patyków i tam urządzałyśmy

spotkania klubowe,

polegające na tym, że chowałyśmy się przed "siopakami" i czytałam Julce książki albo opowiadałam jej, jak tu było dawno, dawno temu, kiedy byłam mała (w to samo miejsce przyjeżdżałam z rodzicami i bratem).

Miałyśmy też klubową kryjówkę - w starej piwnicy wykopanej w ziemi. W środku było przyjemnie chłodno, pachniało cebulą, jabłkami.

Kiedy wynurzałyśmy się z kryjówki, przez podwórko przechodził

malowniczy korowód

- kura, kurczaki, Jaś i mąż łypiący na nas z desperacją.

Dzieci były tak zafascynowane nową sytuacją (Jaś miał zapracowanego zazwyczaj tatę tylko dla siebie, a Julka mamę na wyłączność), że nie chciały słyszeć o wspólnej zabawie. Na moje umizgi Jaś odpowiadał stanowczo:

- Jaś pjacuje z tatą. Kuji nas potsebują.

Julka na propozycje męża (może wycieczka rowerowa albo rzeźbienie w drewnianych klockach w drewutni) odpowiadała niezbyt uważnie:

- Nie tato, nie mam teraz czasu, mamy zebranie w klubie dziewczyn.

Wieczorami, kiedy dzieci już spały, wymykaliśmy się z mężem z domu na ganek.

- Nareszcie tylko we dwoje - wzdychał mąż. - Bez kur.

Biedak! Ja miałam lepiej - zebrania w klubie dziewczyn i seanse w piwnicy przeciwieństwie do kur nie zajmowały dużo czasu. Mąż nie mógł patrzeć na jajecznicę. Skarżył się, że nie może zasnąć, bo gdy zamyka oczy, widzi nadciągające stada kur. Usiłował zainteresować Jasia jakimś innym - robieniem pomostu na rzeczce, obserwowaniem żab. Bezskutecznie. Aż któregoś razu wrócili ze swoich męskich wędrówek i mąż miał jakąś inną minę. Jakby świeższą.

- Konie! wyjaśnił Jaś. - Konie są więkse od kuj. - doprecyzował.

Mąż znowu rozwinął nieco oklapłe skrzydła - czesali swoje rumaki, jeździli po lesie. Konie gospodarzy, wyczesane jak nigdy, obżarte jabłkami, kwitły. Kwitła też męska komitywa. Któregoś dnia Jaś oświadczył:

- Znam wiejsyk.

- Naprawdę? - spojrzałam na męża z niedowierzaniem. Ledwo otrząsnęliśmy się z szoku, że Jaś tak wcześnie zaczął mówić, a tu zaraz wierszyk? Mąż skromnie spuścił oczy. Jaś bardzo przejęty nabrał powietrza i powoli wyrecytowali razem:

- My siopaki z nasej paki mamy jazem dwa siusiaki!

No cóż...

Więcej o: