Gorączkowo zastanawiałam się, co robić. Biec po drabinę? To zajmie zbyt dużo czasu. Wdrapać się na górę? Ale co dalej? Zawołać na pomoc sąsiada? Musiałabym odejść. To nie wchodziło w grę. Spojrzałam w górę. Na sośnie, jakieś dwa metry nad ziemią, tkwił Jaś.
Od ziemi aż do grubego konaru na wysokości czterech metrów sosna miała po dwóch stronach przycięte gałęzie i po krótkich szczebelkach można było bez problemu wdrapać się na górę. Gałęzie poobcinał mój dziadek, kiedy miałam cztery lata i uczyłam się chodzić po drzewach.
Jasiowi wystarczyła chwila, by znaleźć się na sośnie (na chwilę spuściłam go z oka, żeby przestawić przyrząd do podlewania).
- Jasiu,
- powiedziałam spokojnie.
- Nie, idę tam - oznajmił Jaś, wskazując bródką na majaczące wysoko gniazdo srok.
- Zejdź - powtórzyłam.
- Nie - odparł Jaś.
Westchnęłam i postawiłam nogę na sosnowym szczebelku, modląc się, żeby się nie złamał. Nie złamał się, ale kiedy Jaś zobaczył, co robię, wdrapał się jeszcze wyżej. Już myślałam o wezwaniu straży pożarnej, kiedy nagle mnie olśniło.
- Stój, Prosiaczku! Już idę! To ja, Tygrys. Zaraz cię uratuję!
Jaś zatrzymał się i zachichotał radośnie. Historyjkę o Prosiaczku, który wdrapał się na drzewo i nie mógł zejść, czytaliśmy ostatnio ze cztery razy dziennie.
- Trzymaj się Prosiaczku, zaraz do ciebie wbryknę! - krzyczałam gromkim głosem. Sąsiadka przerwała pielenie ogródka i przyglądała mi się z zainteresowaniem. Na rękę wlazł mi ogromny pająk.
- Prosiaczku! - warknęłam.
- Zejdź troszkę niżej, a ja, Tygrys, zaraz cię złapię.
Dobze - zgodził się niespodziewanie Prosiaczek i powoli zszedł cztery szczebelki niżej. Złapałam go
za nogę i zaczęliśmy schodzić razem. Jakiś metr nad ziemią Prosiaczek wdzięcznie odepchnął się od pnia i obydwoje spadliśmy na miękki mech.
- Dziękuję Tygjisu! - cmoknął mnie w policzek i popędził do piaskownicy. Przez kwadrans trzęsły mi się ręce. Wkrótce okazało się, że to dopiero początek...
Następnego dnia zostawiłam dzieci na moment same w pokoju. Gdy wróciłam, Julka wychodziła z sypialni, ciągnąc za sobą
- Po co ci kołdry? - zapytałam, przechodząc.
- Żeby Jaś się nie potłukł, jak będzie spadał - wyjaśniła spokojnie.
- Wbiegłam do pokoju. Jasia nie było. Usłyszałam tylko dziwne sapanie. Z góry...spojrzałam. Na regale z książkami wczepiony w przedostatnią półkę sapał Jaś.
Zrozumiałam, że sprawa jest poważna. Półek mieliśmy w domu dużo, sosen w ogrodzie jeszcze więcej. Były jeszcze schody. Strome, kręte, z dużymi prześwitami między stopniami i ażurową poręczą. Zamontowaliśmy na górze i na dole bramki, ale nagle okazało się, że górną trzeba zdjąć, bo Jaś przystawiał sobie cokolwiek - owcę na biegunach, skrzynkę z klockami albo pudło z samochodami - i przełaził górą. Z dwojga złego lepiej, żeby spadał ze schodów, niż fikał koziołka przez bramkę i turlał się na dół.
Może Jaś zostanie alpinistą albo akrobatą? - zastanawiała się Julka - albo
Małpą czy nie małpą - jedno było pewne: żeby w ogóle kimkolwiek został, nie można było ani na chwilę spuścić go z oka. Zaczynałam popadać w obsesję - wszędzie widziałam coś, na co można się wdrapać i spaść. Koszmar. Tylko mąż jak zwykle zachowywał zimną krew.
- Spadnie, potłucze się i więcej nie wejdzie - twierdził filozoficznie. Do czasu...
Gdy obaj byli w ogródku, mąż po oczyszczeniu rynien z szyszek zapomniał odstawić drabinę i poszedł po banana, zostawiając Jasia na minutę. Kiedy wrócił, już go nie było. Tylko z rynny na krawędzi dachu z impetem spadały na ziemię szyszki. Mąż zadarł głowę i omal nie zemdlał.
- Cyscę - zawiadomił go lakonicznie Jaś, gibiąc się na ostatnim szczebelku drabiny i jedną rączką trzymając się okapu.
- Nie można go ani na chwilę zostawiać samego - wyjaśnił mi odkrywczo mąż, kiedy doszedł do siebie.
Powoli przyzwyczailiśmy się, że Jaś wdrapuje się na wszystko, na co da się wdrapać. Nie można było zostawić go sam na sam z półkami, drzewami, drabinami, stołami, przy których stoją krzesła, nie mówiąc już o schodach.
W odwiedzinach byłam podwójnie czujna. Pokój dziecinny u naszych znajomych wydawał mi się bez zarzutu. Sześcioletnia Amelka, przyjaciółka Julki i jej trzyletni brat Franek mieli wprawdzie piętrowe łóżko, ale drabinka zaczynała się wysoko, żeby Franek nie mógł wejść na górę. Dziewczynki rysowały, chłopcy bawili się traktorem. Zostawiliśmy otwarte drzwi i zerkaliśmy na dzieci z pokoju obok. W połowie ożywionej dyskusji wszedł rozzłoszczony Franek.
- Mamo, Jasiek we mnie rzuca - poskarżył się.
- Czym rzuca? - spytała przytomnie Ania.
- Poduszkami Amelki - burknął wściekły Franio.
Pobiegliśmy do pokoju dzieci. Było tak, jak myślałam, a nawet jeszcze gorzej. Do wysoko zamontowanej drabinki na górne łóżko przysunięta była skrzynka z zabawkami, na niej lekka drewniana komódka i gruba książka. Pod sufitem leżał Jaś do połowy wywieszony przez niską poręcz i szykował następne zrzuty - lalkę i misia Amelki.
W kilka dni później Jaś wspiął się na płot, na szczęście niski, i spadł na drugą stronę, do sąsiada. Byłam tuż-tuż, odwróciłam się tylko na moment, kiedy z zapałem kopał doły na ścieżce.
Zwołaliśmy naradę i postanowiliśmy, że skoro z Jasia pasją walczyć się nie da, to trzeba ją trochę ucywilizować i skierować na bezpieczniejsze tory. Kupiliśmy dużą drewnianą ogrodową drabinkę z miejscem na powieszenie dwóch huśtawek, dokupiliśmy trapez i sznurkową drabinkę z drewnianymi szczebelkami.
Jaś był zachwycony. Natychmiast wszedł na drabinkę. Radził sobie znakomicie i
co było dla nas pewną pociechą, a potem bezpiecznie zszedł na drugą stronę. Pohuśtał się na huśtawce i wypróbował trapez, a potem pobiegł do sznurkowej drabinki, którą powiesiliśmy na sośnie. Wdrapał się na trzeci szczebelek (wyżej nie miał szans, bo specjalnie nie przymocowaliśmy dołu drabinki do podłoża i drabinka bujała się razem z Jasiem), rozhuśtał drabinkę, odbijając się nogami od pnia, i naprawdę doskonale się bawił.
Razem z Julką spędzał teraz w ogrodzie prawie cały dzień, wchodząc na drabinkę, schodząc z drabinki, przechodząc pod drabinką i zwieszając się głową w dół z drugiego szczebelka.
Odetchnęliśmy z ulgą - Jaś porzucił nielegalne obiekty wspinaczkowe i skupił się na bezpieczniejszej wersji. Spadł ze dwa razy, ale ponieważ zamontowaliśmy drabinkową konstrukcję w miejscu, gdzie rosła gęsta trawa przetykana grubym, puszystym mchem, nic mu się nie stało. Cieszyliśmy się, że nie ograniczamy jego pasji, a jednocześnie jest bezpieczny. Do czasu, kiedy zrobiło się jeszcze cieplej i w naszym ogrodzie pojawił się duży dmuchany basen. Ale to już zupełnie inna historia.