5 miesiąc: W górach

O rodzinnych wakacjach w górach opowiada Magda Szczypiorska-Mutor

Obudził mnie przeciągły ryk. Otworzyłam oczy i przez dłuższą chwilę usiłowałam zorientować się, czy to któreś z naszych dzieci. Nie. Jedno - to, które bardziej podejrzewałam o takie występy - spało spokojnie przytulone do mojego ramienia. Drugie, leżąc na brzuchu w śpiworze, z wielkim przejęciem koślawymi literkami pisało "Dziennik wakacyjny". Mąż spał. Więc kto ryczał? Leniwie przypominałam sobie, gdzie jesteśmy,

-_To krowa, mamo - wyjaśniła po cichutku Julka, odrywając się na chwilę od uzupełniania wczorajszych wspomnień. - Jak się pisze skansen? Podyktuj mi - zażądała dramatycznym szeptem.

S-K-A-N-S-E-N - odszepnęłam i zamyśliłam się głęboko.

Byliśmy w górach

już dwa tygodnie, a do skansenu wstępowaliśmy prawie codziennie. Zachwycał nas stary drewniany dwór, młyn wodny, kuźnia, karczma, wiekowe chałupy. Julka była zafascynowana - wypytywała o wszystko, rysowała i co wieczór mozolnie opisywała nowe odkrycia (przynajmniej raz dziennie dyktowałam jej, jak się pisze "skansen").

Jasiowi chyba też się podobało. Chyba największe wrażenie zrobiły na nim malowane orawskie kogutki. No i prawdziwe zwierzaki - krowa na łące, która przeżuła i wypluła jego kapelusik, kury, które razem karmiliśmy bułką, kaczki w potokach i wielka Jasiowa fascynacja - gęsi. Kiedy tylko w zasięgu jego wzroku pojawiła się jakaś gęś, Jaś wpadał w absolutny zachwyt - chichotał, gugał, machał rączkami i nóżkami i wyrywał się z naszych ramion.

Czasem, kiedy mąż z Julką wypuszczali się na jakieś poważniejsze górskie wycieczki, spędzałam cały dzień z uszczęśliwionym Jasiem, drepcząc za stadkiem gęsi. W zabranych z domu książeczkach o wiejskich zwierzętach Jaś uwielbiał oglądać obrazki, a szczególnym sentymentem darzył drób. Kury, kaczki, indyki i gęsi zaprzątały jego wyobraźnię niemal bez reszty.

Powoli docierało do nas, że Jaś jest człowiekiem obdarzonym żelazną wolą, desperackim uporem i niespożytą energią. Owszem, miły, radosny, pogodny, ale zdecydowanie

wiedział, czego chce.

Na wakacjach bardzo zmężniał i wydoroślał. Zaczął całkiem sprawnie pełzać, może niekoniecznie idealnie, bo do tyłu, ale zawsze. Pękając ze śmiechu, obserwowaliśmy go przy próbach dopełznięcia do jakiejś zabawki - najpierw zbierał siły, sapiąc i stękając, i powoli zaczynał pełznąć, tyle że do tyłu. Złościł się, bo zamiast zbliżać się do wypatrzonej grzechotki, oddalał się od niej. Na szczęście wcale go to nie załamywało, bo pełznąc do tyłu, zataczał kółko, i w końcu i tak dostawał to, czego chciał - tyle że okrężną drogą.

Julce pobyt w górach bardzo dobrze robił. Zazwyczaj zapracowany tata miał dla niej nareszcie dużo czasu. Tydzień temu weszli razem trudnym podejściem na sam szczyt Babiej Góry i od tej pory nie było dla Julki rzeczy niemożliwych. Kiedy w skansenie miała kupić sobie sama malowany dzbanuszek (jest osobą raczej nieśmiałą), mruknęła pod nosem:

- Poradzę sobie, przecież weszłam na taką wielką gorę - i poszła, i kupiła.

Tą metodą nauczyła się też doić krowę, przechodziła przez wąską, chybotliwa kładkę nad strumieniem i przeskoczyła przez rów, w którym siedziała żaba. Jej świeżo nabyta pewność siebie miała duży wpływ na

bratersko - siostrzane stosunki.

Julka czuła się silna i ważna, zachwycała się górami i wsią i miała mnóstwo fascynujących zajęć - godzinami budowała z dziećmi tamy na strumykach, kąpała gęsi w potoku, skakała ze stogu siana, jeździła drabiniastym wozem, przynosiła jajka z kurnika i brykała po łąkach. Jaś nie mógł tego wszystkiego robić i Julcia bardzo mu współczuła. Wtedy to pierwszy raz dotarło do niej, że żywot pięciomiesięcznego niemowlaka w porównaniu z jej pasjonującymi przygodami jest nudny i nijaki i że to ona "ma lepiej".

- Biedny jesteś - szeptała do Jasia zajętego ciamkaniem dużego palca u prawej nogi. - Nie możesz z nami iść na wycieczkę i nawet nie umiesz doić krowy - użalała się nad bratem, który rozpromieniał się na jej widok i śliniąc się, zwierzał się ze swoich tajemniczych przemyśleń:

- Ba baba, fyfyfy, ghuuu - tłumaczył Julce, która słuchała go z lekkim politowaniem.

Na dodatek było jeszcze coś, na czym Jasiowi strasznie zależało i było dla niego na razie niedostępne -

ludzkie jedzenie.

Jaś był żarłokiem i smakoszem. Karmiony wyłącznie piersią, jadł i jadł całymi godzinami. Od kilku tygodni z wielką uwagą przyglądał się, jak my jemy. Siedząc przy stole na moich kolanach, chichotał w stronę kartofli, wdzięczył się do buraczków i flirtował z brokułami. Próbował sięgnąć łapką i wpakować sobie do buzi cokolwiek, choćby serwetkę. Ślinił się i przewracał oczami, porywał w locie łyżki pełne zupy i widelce z kawałkami naleśników. Węszył z rozmarzeniem, zaciągał się zapachem ogórkowej, ruszał buzią, udając, że żuje i połyka. Julce dało to do myślenia. Do tej pory bardzo zazdrościła mu dawno pożegnanych "cycych", ale dopiero teraz zobaczyła, że Jaś nie może jeść tego, co ona.

- Biedny, głodny Jaś - użalała się nad braciszkiem. - Nic nie możesz jeść, mój ty biedaczku - szeptała Jasiowi do ucha, głaszcząc go po główce.

Słuchałam tego ze zdumieniem. Nigdy nie widziałam, żeby aż tak przejmowała się losem brata (no, może raz, kiedy był szczepiony, i drugi, kiedy ugryzła go mrówka).

Mnie z tą Jasia tęsknotą za jedzeniem

też nie było łatwo.

Chciałam zaczekać z rozszerzaniem diety, aż mały skończy 6 miesięcy, tym bardziej że mąż ma alergię i Jasiowi grozi to samo. Najbliższe otoczenie (sąsiedzi w naszej wakacyjnej stołówce) nie było specjalnie wspierające.

- Pani mu da tej kiełbasy, nic mu nie będzie - pohukiwała jowialnie mama dwumiesięcznego Michałka, który zjadał na obiad pomidorową na wołowinie ze śmietaną.

- Głodny jesteś, co? - pytała starsza pani, której Jaś tęsknie zaglądał do talerza z grochówką. - Mamusia nie daje niuniusiowi papu? - szczebiotała pod moim adresem.

Ale ja byłam twarda.

Nie miałam siły tłumaczyć,

że niemowlakom nie daje się pomidorówki, więc w milczeniu słuchałam, że "mój to w tym wieku już flaki jadł", a "mój, jak miał trzy miesiące, to już bardzo lubił Nutellę".

Któregoś dnia przydybałam Jasia z czymś dziwnym w rączce, jak ciamkał to coś z wyrazem absolutnej błogości na twarzy. Przyjrzałam się bliżej - gotowany kartofel z obiadu. Julka, która bardzo chciała wynagrodzić Jasiowi brak flaków i Nutelli w codziennej diecie, szczerze wyznała:

- Ojej, mamo, chciałam mu zrobić przyjemność, on jest taki biedny z tego głodu... - wyjaśniła pogodnie.

- Czy dałaś mu ten kartofel z czymś czy sam? - spytałam, wzdychając głęboko.

- Sam - wyznała Julka. - To znaczy nie, trochę go posoliłam.

Jęknęłam cicho. Julka zrozumiała to zupełnie inaczej.

- Ojej, wiem, że z masłem byłby lepszy, ale nigdzie nie mogłam znaleźć - wyjaśniła cierpliwie.

Więcej o:
Copyright © Agora SA