16 miesiąc: Jak ryba

O nowej miłości w życiu Jasia opowiada Magda Szczypiorska-Mutor

Mamo! Pjiwam! - wrzeszczał Jaś. Zerknęłam na fontanny kropelek, kałuże na trawie i strugi wody lecące na wszystkie strony z dmuchanego baseniku. Jaś w masce, dmuchanych rękawkach, płetwach i z kółkiem pod brzuszkiem młócił rękami i nogami, wrzeszcząc ile sił w płucach:

Pjiwam!

Jestem jiba!

Odłożyłam książkę, zeskoczyłam z hamaka i powlokłam się do domu. Mniej więcej raz na pół godziny dolewałam do baseniku kilka butli ciepłej wody, którą Jaś z pasją wychlapywał. W końcu był jibą. Od kiedy przeczytałam dzieciom książkę o morzach, oceanach, rybach, meduzach i konikach morskich, Jaś i Julka zapałali wielką miłością do ryb. Julka malowała akwaria na szkle i lepiła morskie stwory z modeliny, a Jaś nadzwyczaj chętnie obserwował życie naszego akwarium i wcielał się w jego mieszkańców.

Dolałam ciepłej wody do basenu mojej jiby i zwaliłam się na hamak.

- Ja nurkuję! Mamo! Zobacz! - krzyczała z drugiego, większego baseniku uzbrojona w maskę i okularki do nurkowania Julka. Zerknęłam z hamaka.

- Chodź, zobaczysz z bliska! - nawoływała Julka. I tak w kółko.

Tydzień temu

wróciliśmy znad morza

i od tej pory dzieci całe dnie spędzały w basenikach. Na chwilę wyskakiwały na obiad, który jedliśmy w ogrodzie, i znów pędziły do pływania i nurkowania. Jasia w basenie nie można było spuścić z oka, ale pilnowanie go w komfortowych warunkach własnego ogrodu wydawało mi się szczytem luksusu w porównaniu z nadmorską gehenną.

Cały pobyt nad morzem składał się z dyskusji z Jasiem na temat bezlitośnie egzekwowanej przez nas konieczności smarowania się kremem z filtrem oraz noszenia kamizelki ("Taka piękna żółta kamizelka, Jasiu, taka sama jak ta, którą ma pan ratownik"). Resztę czasu zajmowało nam pilnowanie Jasia, kiedy woda była wystarczająco ciepła, żeby można było się kąpać, co w praktyce oznaczało wielogodzinne stanie w wodzie po kostki albo niekończące się przeskakiwanie przez fale.

Kiedy woda była upiornie zimna, Jaś też chciał się kąpać. Bardzo chciał. Więc wszystkie

wędrówki plażą

- do portu, do latarni morskiej, do zjeżdżalni i zwykłe spacery bez celu - odbywaliśmy zygzakiem. Jaś pędził do wody, my za nim, odstawialiśmy Jasia aż pod wydmy, chwila wędrówki po prostej i znowu - Jaś do wody, my za nim i tak dalej.

Zamienialiśmy się z mężem - on zajmował się Jasiem, a ja Julką, a potem odwrotnie. Zabawy z Julką były cudownym relaksem po dosyć stresującym śledzeniu szalonych pomysłów Jasia. Próbowaliśmy aranżować wspólne zabawy dzieci lub zostawiać je w spokoju, żeby same się dogadały. Coraz częściej się to udawało, ale trwało bardzo krótko. Razem budowali zamek z piasku albo kopali doły i robili babki, ale za chwilę okazywało się, że Jaś zepsuł basztę albo wrzucił do dołka ulubioną muszelkę Julki.

Tak czy siak pobyt nad morzem był bardzo udany, tyle że po powrocie do domu

zamarzyliśmy o urlopie.

Mąż wziął jeszcze tydzień wolnego i wylegiwaliśmy się na hamakach, robiliśmy z dziećmi rowerowe wycieczki po okolicznych lasach, chodziliśmy na konie.

Jednak dla Jasia każde wyjście z basenu było ciężkim przeżyciem. Namówienie go na spacer lub rowery graniczyło z cudem.

- Jiby zyją w wodzie - tłumaczył cierpliwie, z lekkim pobłażaniem dla naszej niezwykłej ignorancji.

Na dodatek często wpadali do nas sąsiedzi z Piotrusiem w wieku Julki i Krzysiem w wieku Jasia, a kąpiel z kolegą była dla młodej jiby podwójną atrakcją. Krzyś był absolutnym przeciwieństwem Jasia - spokojny, cichutki i skłonny do ustępstw.

Jaś został prowodyrem, a Krzyś wyglądał na zadowolonego z tego faktu, więc po kilku próbach zachęcenia Krzysia do większej asertywności daliśmy im spokój i interweniowaliśmy dopiero wtedy, gdy Jaś próbował kijem zapędzić Krzysia do basenu, krzycząć:

- No, chodź, będzies zona jiby!

Julka i Piotruś zachowywali zdrowy dystans do smarkaczowskich zabaw młodszego rodzeństwa.

Chodź, Julka,

zostawmy te maluchy,

idziemy do szałasu - komentował głośno Piotrek, z niesmakiem odwracając się od Jasia i Krzysia, polewających się nawzajem wodą z konewki w kształcie kaczuszki.

Z zazdrością patrzyłam na mamę Krzysia, która nie miała żadnych problemów z wyciągnięciem syna z basenu ani oderwaniem go od innych ciekawych zajęć. Ja musiałam używać różnych forteli i podstępów, a i tak najskuteczniej wyganiał Jasia z basenu zapadający zmrok.

- Nie mogę. Pjiwam. Jestem jiba - oświadczał z kamiennym spokojem Jaś na nasze zaklęcia typu "Jasiu, wyłaź na obiad" (spacer, podwieczorek, wycieczkę rowerową, odwiedziny u Krzysia).

Mąż wymyślił, żeby przerwać dostawy ciepłej wody.

Zmarznie, to wyjdzie

- zapewniał filozoficznie. Wypróbowaliśmy.

Nie mogę. Pjiwam - oświadczał lekko siny Jaś, szczękając zębami.

Nie mogłam tego znieść. Dolewałam pięć butli ciepłej wody i zostawialiśmy Jasia w spokoju. Siedział w wodzie od rana do wieczora. W sytuacjach wyższej konieczności po prostu wyjmowaliśmy go z basenu.

W upał wszystko było w porządku. Ale kiedy dzień był pochmurny i deszczowy, Jaś jakby nie zauważał tej subtelnej różnicy. Był jednak zdrów jak ryba, w ogóle się nie przeziębiał, więc raz posunęliśmy się nawet do tego, że zostawiliśmy go w basenie, kiedy zaczął padać deszcz, uznając, że sam zorientuje się, że to nic przyjemnego. Siedziałam na tarasie pod daszkiem, z ręcznikiem w pogotowiu i z rezygnacją słuchałam okrzyków pełnych zachwytu:

- Woda! Kapie woda! Descyk dla jiby!

Mama Krzysia przyglądała mi się ze zgrozą ze swojego tarasu.

Aż w końcu, kiedy "descyk" zamienił się w ulewę, Jaś stwierdził z godnością:

- Zimny descyk. Fu. Jiby tego nie lubią. Idę.

Po jakimś czasie pływacka pasja Jasia i zamiłowanie do nurkowania Julki trochę osłabły, bo rozstawiliśmy im miedzy małym basenikiem Jasia a dużym basenikiem Julki

ogrodowy namiot

i obydwoje nagle odkryli, że można się fajnie razem bawić. Prosto z baseników wczołgiwali się do namiotu, gdzie zorganizowali sobie "wyspę". Na wyspie mieli śpiwory, zapasy jedzenia (jabłka, płatki kukurydziane i budynie w torebkach), latarki, mapy, kompas (zepsuty) i lornetkę. Czytali na wyspie książeczki, jedli drugie śniadanie i rysowali plany zamorskich wypraw na starych mapach Wybrzeża. Jaś był zachwycony, że Julka bawi się z nim, a nie "z duzymi dziećmi" i cieszył się przydzielona rolą adiutanta. Ale harmonia w namiocie skończyła się, kiedy Jaś wsypał do małego basenu cały zapas sproszkowanego budyniu.

- Co za głupek - szlochała Julka - zepsuł całą zabawę!

- Chciałem kajmić jiby - tłumaczył Jaś, zrozpaczony z powodu nieoczekiwanej niechęci siostry - Buuuu... To juz wolę sam być jibą...

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.