13 miesiąc: Ranny ptaszek

Jaś mniej śpi - kolejny odcinek cyklu Magdy Szczypiorskiej-Mutor

Nie mogłam się ruszyć. Ani krzyknąć, ani się przeturlać. Widziałam nadjeżdżający samochód, słyszałam warkot silnika, który był tuż, tuż i czułam, że nie zdążę przed nim uciec.

Wrrrrrrr!!! - przetoczyło się coś przez moje plecy.

Obudziłam się przerażona.

Wrrrrrrr!!! - warczał Jaś, jeżdżąc po mnie wielką ciężarówką.

Jęknęłam. Codziennie od dwóch tygodni ciężarówka i dźwig jeździły po mnie już od 4.45. Jaś zaczynał dzień od kilku wycieczek ciężarówką, a jeśli to nie budziło mnie dostatecznie skutecznie, wdrapywał się na parapet i skakał z niego na materace. Czasem był mniej wyrafinowany - ot, po prostu ściągał ze mnie kołdrę, podnosił moją głowę do góry, stękając z wysiłku podpychał od tyłu, aż usiadłam. Był rasowym oprawcą, ale z dużym wdziękiem - wszystko to robił z promiennym uśmiechem i radosnym entuzjazmem.

Dlaczego co rano budził mnie, a nie męża, pozostawało Jasiową tajemnicą. A dla mnie 4.45

to środek nocy.

Wprawdzie zasypiał potem w wózku w ogrodzie około 7.30, ale wtedy właśnie wstawała Julka, która na dziewiątą szła do przedszkola. Mąż wychodził do pracy, a ja zabierałam śpiącego w wózku Jasia, jego drugie śniadanie i picie oraz dwa psy, odprowadzaliśmy Julkę do przedszkola (na szczęście 200 metrów od domu) i wędrowaliśmy do lasu. Kiedy Jaś się budził, biegał po lesie, jadł drugie śniadanie i w południe odbieraliśmy Julkę.

O drugiej był obiad, po którym Jaś jeszcze dwa tygodnie temu zasypiał co najmniej na dwie godziny. Ale teraz przestał sypiać. Po prostu zrezygnował z popołudniowej drzemki. Pierwszego dnia wpadłam w lekki popłoch - trzeba było wszystko przeorganizować. Kiedy Jaś spał po obiedzie, miałam czas "tylko dla Julki", który teraz przesunął się na wczesny wieczór. Obiad na następny dzień robiłam w nocy. Dramatycznie skurczył się i tak znacznie okrojony czas "tylko dla mnie".

Byłam nieprzytomna.

Nie rozumiałam prostych pytań, zapominałam w sklepie koszyka z zakupami, a skrzynkę na listy opróżniałam, wyrzucając wszystko prosto do śmietnika. Raz umyłam Julce zęby specyfikiem do smarowania psich uszu. Czytając dzieciom książki, zapadałam w rodzaj półsnu, w którym słyszałam własny bełkotliwy głos, majaczący coś zupełnie nie na temat.

- Mamo, co ty czytasz? Jakie żyrafy, jaki hrabia, przecież to jest o Kopciuszku! - złościła się Julka.

- Hrabia Monte Christo - mamrotałam godnie z półprzymkniętymi oczami.

Było coraz gorzej.

Mamo, Kasia powiedziała, że może ty taka jesteś ze starości - zafrasowała się Julka któregoś dnia po powrocie z przedszkola.

Zrobiło mi się głupio. Nie wiedziałam, że omawia mój przypadek z przedszkolnymi koleżankami.

- Nie jestem stara - oświadczyłam z całą energią, na jaką było mnie stać, tępo patrząc w ścianę.

- Kasia mówi, że jej babcia też tak mówi - odrzekła z troską Julka.

- Ale ja nie jestem babcią - wytłumaczyłam jasno, czując, że znowu plącze mi się język. - Jestem tylko trochę niewyspana.

Próbowałam przestawić Jasia, ale bez skutku. Nie dało się kłaść go później, bo o osiemnastej miał już

szklane oczy

i tylko czyhał, żeby się do mnie przyssać i zasnąć. Po rytuale: kolacja - kąpiel - piżamka - zęby zasypiał dosłownie w locie, rezygnując nawet z czytania książeczki. Tym bardziej że całe popołudnia spędzaliśmy w ogrodzie. Julka dostała kawałek ziemi ogrodzony drewnianym płotkiem - przez całą zimę planowała, jakie warzywa tam posieje, i teraz uradowana woziła swoją taczką dobrą ziemię, przekopywała i grabiła. Jaś woził sosnowe igły ciężarówką i namiętnie kopał dołki. Poza tym z wielkim zapałem podglądał konwulsyjne wygibasy dżdżownic, oglądał ptaki i wiewiórki. Julka uczyła go, jak się kto nazywa:

- Patrz, Jasiu, ta z niebieskim piórkiem to sójka, a ten, co tak stuka, to dzięcioł. To jest sroka, a to szpak.

- Ćpak! - powtarzał zafascynowany Jaś.

Dopiero wtedy dotarło do mnie, że od kiedy wyprowadziliśmy się z miasta, Julka prawie w ogóle nie używała słów: "ptak" i "drzewo".

W naszym ogrodzie mieszkały nie "ptaki", tylko sójki, sroki, wróble, sikorki, para synogarlic, drozdy i dzięcioł. Rosły nie "drzewa", tylko brzozy, sosny, dęby, klony, jałowce, jarzębiny, kasztany i morwy. Teraz Jaś też pokazywał "jokę", czyli srokę i "ziozię", czyli brzozę.

Na dodatek ze zdumieniem odkryłam, że Julka zna i pamięta wszystkie

rodzinne historie,

które jej opowiadałam, i z przejęciem pokazuje zasłuchanemu Jasiowi: - Popatrz, Jasiu, ten wielki jałowiec posadził pradziadek Staś, kiedy urodził się dziadek Maciek. Te sosny sadził dziadek Maciek, jak miał 5 lat, a tę sosenkę posadził, jak urodziła się mama. Tę brzózkę posadził tata, jak ja się urodziłam, a ten cisowy lasek posadziłam razem z tatą, jak ty się urodziłeś. Tak, mamo?

- Tak - odkrzyknęłam znad łaciatego ślimaka, którego posadziłam na listku i niosłam do Jasia. Bo ślimaki to była wielka Jasiowa pasja. Mieliśmy ich w ogrodzie zatrzęsienie - małe i wielkie jak węże, w skorupkach, bez skorupek, szare, żółte i łaciate. Jaś wszystkie znalezione egzemplarze nosił do "ślimakowa" w kępie dzikiego chrzanu. Rozumiałam Jasiową pasję - ślimaki były szalenie malownicze, a poza tym były jedynymi zwierzętami, które nie mogły przed nim uciec. Z wielkim upodobaniem grupował je w "rodzinki" - kładł ślimaka koło ślimaka i ponaglał: "no, ić do zony" (idź do żony).

Po prawie całym dniu spędzonym na dworze dzieci padały jak muchy - Jasiek o 18.30, Julka o 19.30. Ja niewiele później, chociaż bywałam tak niewyspana, że nie mogłam zasnąć.

Rozwiązanie

przyszło zupełnie nieoczekiwanie i okazało się, że jest proste i oczywiste.

- Słuchaj, a czy Jaś musi rano spać w ogrodzie? Przecież i tak mnóstwo czasu spędza na dworze? - zapytał któregoś dnia mąż gnębiony wyrzutami sumienia, że to ja wstaję o 4.45, a nie on (musiał być przytomny w pracy). - Gdybyś kładła Jasia o 7.30 w łóżku i zasypiała razem z nim, a ja zajmowałbym się Julką rano i odwoził ją do przedszkola, miałabyś dwie godziny snu dodatkowo.

Zaniemówiłam. Faktycznie, co z tego, że Jaś lepiej śpi na dworze i że to zdrowsze, jeśli ja jestem do niczego? W ten sposób po pobudce o 4.45 liczyłam minuty do Jasiowej drzemki i zasypialiśmy błogo, czasem nawet do dziesiątej. Czułam się jak nowo narodzona. Znowu miałam mnóstwo energii, sadziłam z dziećmi drzewka i nie bełkotałam przy czytaniu.

- Nareszcie - oświadczyła poważnie Julka. - Nic ci nie mówiłam, ale martwiłam się, że masz chorobę Alzheimera, tak jak babcia Kasi.

Zmartwiałam. O czym te dzieci rozmawiają w przedszkolu?

Chociaż Kasia mówiła, że to mają tylko starzy ludzie - zastanowiła się Julka. - A ty przecież nie jesteś stara - dodała już mniej pewnie. - To znaczy nie aż tak stara.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.