6 miesiąc: Kleikowa ekstaza

Jak małego Jana dopuszczono do stołu -opowiada Magda Szczypiorska-Mutor.

Śpioszki, czapeczki, nocniki - zagapiłam się na półki w sklepie z rzeczami dla dzieci - smoczki, butelki... Gapiłam się tak od kwadransa, bo Julcia długo i dokładnie wybierała miseczki, sztućce i

śliniaczek dla Jasia.

Jeśli o mnie chodzi, spokojnie dałabym Jasiowi pierwsze w życiu tarte jabłuszko ze zwykłej miseczki, jedną z kilku plastikowych łyżeczek poniewierających się w szufladzie ze sztućcami, a zamiast śliniaka użyłabym pieluchy. Ale Julcia, nasze pierwsze dziecko, która, jak to pierwsze dzieci, miała w tym wieku komplet kolorowych łyżeczek specjalnie wyprofilowanych, miseczki z misiami i w kwiatki oraz kilka starannie dobranych śliniaków, koniecznie chciała wybrać dla Jasia specjalne akcesoria.

Znosiłam to cierpliwie, z ulgą rozmyślając o tym, że nareszcie skończą się beznadziejne dyskusje. W sklepie z warzywami: "Co? nie chce pani takiej ładnej pietruszki na zupkę dla małego? To co on je?". W sklepie mięsnym :"Świeżutka cielęcinka w sam raz dla małego... Jak to tylko mleko? W ogóle nie daje mu pani JEŚĆ?". "Czy on NIC nie je? Mój jak miał pięć miesięcy to już jadł kiełbasę z grilla" albo "Samo mleko? Nawet kaszki manny mu pani nie daje?!". I tak w kółko. Teraz przynajmniej będę mogła powiedzieć o

kleiku i jabłuszku,

chociaż czym jest jabłuszko przy kiełbasie z grilla i świeżutkiej cielęcince? Z gastronomicznych rozmyślań wyrwał mnie głos Julki:

- Popatrz, mamo - spytała poważnie. - Czy ładniejsza jest ta zielona z hipopotamem czy żółta z misiem? A sztućce w literki czy w ptaszki? Sama nie wiem - zafrasowała się. Wybrała już śliniak - bardzo męski, z krawatem i zegarkiem na łańcuszku, a przy okazji przemyciła mały śliniaczek w rybki dla swojej lalki Ewelinki.

W końcu wyszłyśmy ze sklepu objuczone trzema miseczkami (jedna dla Ewelinki), dwoma kompletami sztućców (plus łyżeczka dla Ewelinki) i kurteczką dla Ewelinki na wypadek deszczu.

Jasia, nieświadomego, co go czeka wśród miseczek i łyżeczek, zastałyśmy w domu z tatą pogrążonych w lekturze książki o ślimaku Konstantym. Umyłam nowe nabytki i Julka z dumą wręczyła je bratu.

Zapiszczał z zachwytu - zieloną miseczkę włożył sobie przy pomocy siostry na głowę, a w żółtą wpił się bezzębnymi dziąsłami i tak trwał - ciamkając i śliniąc się okropnie, czekał na

rozwój wypadków.

Bardzo przejęci posadziliśmy wgryzionego w miskę Jasia w foteliku i zawiązałam mu na szyi śliniak. Prezentował się bardzo godnie. Zdjęłam mu z głowy zieloną miskę, wyparzyłam, a mąż drżącymi z emocji rękami przygotował ryżowy kleik. Spróbowałam trochę. Był obrzydliwy.

- Pyszny! Mmmmm! - mruknęłam fałszywie w stronę Jasia. Patrzył na mnie z powątpiewaniem.

Ja mu dam! wołała Julka. Podałam jej łyżeczkę. Przygotowałam się na plucie, odwracanie głowy i rzucanie miseczką. Uprzedziłam Julkę, że tak może być i oględnie opowiedziałam, jak ona w wieku Jasia zaczynała jeść nowe potrawy. Przemilczałam to i owo - ściany w jagodach, lampy w bananach, jogurt we włosach i kategoryczny sprzeciw wobec wszystkiego, co nie było moim mlekiem, jabłkowym bobofrutem albo waniliowym twarożkiem rozbełtanym z wodą i podanym w butelce ze smoczkiem. I tak przez półtora roku.

Jaś od jakiegoś czasu tęsknym wzrokiem wodził za normalnym ludzkim jedzeniem, a kiedy trzymałam go na kolanach i jadłam obiad, szeroko otwierał buzię za każdym razem, kiedy przed jego nosem przesuwał się widelec. Teraz Julcia kusząco machała mu przed nosem łyżeczką z kleikiem. W Jasia jakby

piorun strzelił

- rzucił na podłogę żółtą miseczkę, którą pracowicie żuł od kwadransa, i spojrzał z niedowierzaniem na Julkę. Patrzyłam zdumiona, jak mały bardzo szeroko otwiera buzię, a Julka ostrożnie i z wielkim przejęciem umieszcza tam pół łyżeczki ryżowego kleiku. Tymczasem Jaś zamknął buzię, sprawdził językiem, o co chodzi, połknął i rozpromienił się.

Julka powtórzyła manewr, a mały coraz bardziej rozochocony otwierał buzię zaraz po przełknięciu. Obydwoje byli tak zachwyceni, że wbrew wszelkim rozsądnym zaleceniom (zaczynać od małej łyżeczki) pozwoliliśmy Jasiowi

pożreć całą miskę ryżowego kleiku.

Po kilku dniach zrobiliśmy eksperyment z tartym jabłkiem ze słoiczka. I znowu to samo - ekstaza. Julka nabrała wielkiej wprawy i to ona została miseczkową karmicielką Jasia. Przez pierwszy tydzień była zachwycona nową zabawą. Ale któregoś wieczoru wyciągnęła własną starą miseczkę i łyżeczkę i zażądała:

- Zrób mi kleik.

- Chcesz nakarmić Ewelinkę? - upewniłam się.

- Nie, to dla mnie - wyjaśniła.

I pobiegła na górę do swojego pokoju. Za chwilę usłyszałam tupot na schodach, spojrzałam i zaniemówiłam. Julka ubrała się w piżamkowy kombinezon z czasów, kiedy miała 4 lata - nogawki sięgały jej do połowy łydek, a rękawy kończyły się kawałek za łokciami. Na głowie miała swoją starą niemowlęcą czapkę w osiołki zawiązaną na supeł pod brodą.

Źjobiłaś mi kleicek?

- Źjobiłam - odpowiedziałam odruchowo.

- To daj - zapiszczała. - Plosę - poprawiła się uprzejmie.

Od tej pory Jaś jadł "kleicek" i Julia jadła "kleicek", Jaś kartfolek i Julia kartofelek. Jaś jabłuszko i Julia jabłuszko. Miałam teraz dwoje niemowlaków, podwójne "kleicki" do przyrządzenia i podwójnie zaplutą kuchnię. Ale Julka i Jaś nareszcie mieli wspólną rozrywkę.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.