1 miesiąc: Fela, dzieci i my

Chaos w domu przypominał stan po łagodnym trzęsieniu ziemi - wspomina pierwsze tygodnie po porodzie Magda Szczypiorska-Mutor. - Maamoo, poczytaj mi o Pippi! - jęczała Julka, wdrapując mi się na kolana.

- Tę kaszę wsypać przed czy po? - dopytywał się mąż, który usiłował ugotować dietetyczny krupnik. Zadzwonił telefon, chyba dziesiąty tego dnia ("Gratulacje, gratulacje!"). Kilkudniowy braciszek Julki rozpłakał się przy piersi, a nasza suczka Fela zawyła przeciągle i szturchając nosem tłumoczek z maluszkiem, próbowała wyrwać mi go z rąk, żeby, jak przypuszczam, zająć się nim fachowo.

- Przed czym czy po czym? - zapytałam męża, a on spojrzał na mnie nieprzytomnie. Mój rozum pracował na zwolnionych obrotach i odpowiadałam na pytania sprzed kwadransa. Męczyło mnie to

zamieszanie.

Najchętniej zaszyłabym się z maluchem przytulonym do brzucha na ciemnym strychu, żeby w ciszy i spokoju odnaleźć się jakoś w nowej sytuacji. Byłam w domu już od tygodnia, ale jeszcze nie oswoiłam się z myślą, że "to już", chociaż.

Ale z maluszkiem szło mi świetnie. Widziałam, że jest zadowolony z życia, łączyła nas jakaś niezwykła więź, więc spokojnie słuchałam swojej intuicji, niczym się specjalnie nie przejmując. W nocy znakomicie się wysypiałam - nocowaliśmy wszyscy czworo na materacach w naszej sypialni i karmiłam Jasia prawie przez sen. Zupełnie nie przypominało to potwornego stresu po urodzeniu Julci ("Może jest głodna? A może chora? Może to coś poważnego?").

Maluch większość czasu spędzał przy piersi , a kiedy nie jadł - spał w wózeczku w ogrodzie pod sosną. Przy wózku kładła się Fela i warczała na wiewiórki, które zrzucały z drzew obgryzione szyszki.

Julka

dużo czasu spędzała, leżąc w swojej starej spacerówce, wierzgając nóżkami i wydając dźwięki zbliżone do kwękania noworodka. Staraliśmy się podejść do sprawy fachowo i spokojnie.

-A guu, a guu, leleleleeee - piszczało w starej spacerówce, a my na zmianę pochylaliśmy się nad wystającym z wózka przerośniętym, niemal pięcioletnim niemowlakiem, podając a to grzechotkę, a to smoczek, a to śliniaczek. Efekty były mizerne, bo "on", "ten głupek" miał wszystko lepsze - ładniejszą grzechotkę i lepszy śliniaczek. Podobnie było z "pomaganiem przy dzidziusiu" - Julcia bardzo chciała asystować przy kąpieli czy karmieniu, ale robiła to w dość specyficzny sposób. Kiedy prosiłam o podanie gazików do pępka, najpierw starannie wycierała nimi podłogę. Kiedy miała polewać w kąpieli brzuszek dzidziusia, sprytnie celowała w okolice noska. Zafascynowana odruchem Moro (maluch przestraszony wyrzucał gwałtownie rączki do góry) lubiła ni stąd ni zowąd wrzasnąć "łaaa!" nad śpiącym bratem i z satysfakcją obserwować, jak mały bezradnie macha rączkami i zanosi się rozpaczliwym płaczem. Któregoś dnia z całej siły

kopnęła wózek

z maluchem w środku i oznajmiła: "Nienawidzę tego durnia!".

I zaczęła krzyczeć. Nie płakać, tylko krzyczeć. Krzyczała, kiedy usypiałam malucha i kiedy go karmiłam. Po prostu wrzeszczała na cały głos, a sąsiedzi zaczęli coraz dziwniej na nas patrzeć. Kiedy odkładałam małego i próbowałam ją przytulić, waliła na oślep i kopała. To był koszmar. I bez Julkowego dramatu ten pierwszy tydzień był dla mnie ciężki - łatwo się irytowałam i ciągle popłakiwałam, karmienie było bardzo bolesne. Ale

maluszek

nie wyglądał na zestresowanego - duży, grubiutki, z figlarnym błyskiem w oku, jadł i spał, i jadł i spał. Bardzo lubił wszystkie zabiegi wokół siebie - przy przewijaniu z radością fikał nóżkami, w kąpieli rozkoszował się ciepłą wodą i tylko dla pewności mocno trzymał mnie za koszulę tłustą łapką. Kiedy mąż wymyślał atrakcje dla Julki, ja spędzałam długie godziny, bujając się z małym w hamaku. Potem mąż przejmował maluszka, a ja szłam z Julką na spacer, przytulałam, opowiadałam, jak była mała, oglądałyśmy razem zdjęcia z jej niemowlęcych czasów.

Powoli, bardzo opornie coś zmieniało się na lepsze. Zaczęło się od imienia.

Przez pierwsze trzy tygodnie nazywaliśmy małego po prostu Grubciem z powodu tłustych okrągłych policzków i potrójnego podbródka. I zastanawialiśmy się:

Na kogo wygląda?

Ja jeszcze w ciąży chciałam, żeby był Stasiem, po ukochanym dziadku, mąż -był za Ignacym. Przez kilka ostatnich dni przekomarzaliśmy się na ten temat, ale oboje wiedzieliśmy - to NIE BYŁ Staś ani Ignacy. To był ktoś zupełnie inny.

Intuicyjnie czuliśmy, że ten energiczny, pogodny, dzielny człowieczek, który wyglądał tak, jakby cały czas się uśmiechał, powinien mieć jak najprostsze, krótkie, lekkie, "przezroczyste" imię. Nic nam nie pasowało. Babcie, dziadkowie i pradziadkowie zasypywali nas coraz bardziej wymyślnymi propozycjami i maluch o mały włos nie został Bazylim ("Nazwijcie go wreszcie jakoś, przecież biedne dziecko nie może nie mieć imienia!" - pomstowała zdesperowana babcia), kiedy nagle przy kolacji Julka ni stąd ni zowąd wypaliła:

Może Jaś?

Zapadła cisza. - No wiecie, tak jak głupi Jaś w bajce - dodała szybko z odpowiednią nonszalancją, żebyśmy przypadkiem nie pomyśleli, że żywi dla brata jakieś cieplejsze uczucia. A nas olśniło. Przecież to właśnie Jaś. Ten śmieszny grubasek kipiący energią, ta miła przylepka - to właśnie JEST Jaś. Julka zebrała gromkie owacje. Siedziała zarumieniona, z błyszczącymi oczkami i szalenie z siebie dumna.

To był początek.

Julcia poczuła się ważna i w nowy sposób związana z braciszkiem. Następne zbliżenie do brata to było czesanie niebieską niemowlęcą szczoteczką.

Jaś ze swoją długą, czarną czupryną był wdzięcznym obiektem fryzjerskich zabiegów, które zresztą bardzo mu się podobały. Julcia opracowała trzy fryzury z kilkoma wariacjami. Najciekawszy był model, który po cichu nazywaliśmy "na głupka" - z dwoma przedziałkami i misternie utrefionym dzióbkiem na środku.

Wkrótce potem Jaś skończył miesiąc i nagle okazało się, że jest bardzo dużym grubasem, dziarskim, silnym i niesłychanie aktywnym fizycznie.

Bratersko-siostrzane kontakty

nabrały głębi i kolorytu. Jaś bardzo się ożywiał, kiedy Julcia do niego podchodziła, robił śmieszne miny, gruchał, otwierał i zamykał buzię, wymachiwał rączkami i nóżkami, szczerzył bezzębne dziąsła w rozbrajających uśmiechach. Julka opowiadała mu bajki i śpiewała piosenki.

Bardzo bawił ją widok Jaśka leżącego na brzuszku - układała na nim różne grzechotki, oliwkę i patyczki do nosa, a kiedy mały dziarsko podnosił główkę do góry, wszystko z niego spadało.

Staraliśmy się jak najmniej wtrącać i odróżniać złośliwości od przyjaznych gestów, nawet dość ekstrawaganckich - na przykład wtedy, kiedy Julka przyniosła z ogrodu własnoręcznie wygrzebany spod zwalonego pnia kłąb wijących się dżdżownic i położyła w wózku koło główki Jasia, "żeby sobie obejrzał". Wszyscy ciągle uczyliśmy się, że jest nas czworo.

Dla mnie szczególnie trudne było to, że czułam się mamą Julki i mamą Jasia. Oddzielnie. Ciągle miałam męczące uczucie, że to, co daję jednemu, zabieram drugiemu. Zupełnie nie wiedziałam,

jak być mamą dwojga dzieci.

No i te ciągłe wybuchy emocji - spokój, a za chwilę awantura.

- Mam pomysł - oznajmiła radośnie Julka któregoś dnia. Akurat grzechotała Jasiowi grzechotką przed nosem, czemu przyglądałam się z rozczuleniem. "Pewnie wymyśliła jakąś nową zabawę z Jasiem..." - pomyślałam wzruszona.

- Jaki? - spytałam ciepło.

Julka westchnęła ciężko i spojrzała na brata.

- A może babcia by go chciała?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.