Jagodowy rok - lipiec

- O Boże! Nie boi się pani?! - krzyknęła recepcjonistka, z przerażeniem wpatrując się w Jagódkę drzemiącą w chuście na moim brzuchu.

Miałam ochotę odpowiedzieć: "Nie, ona nie gryzie", ale ugryzłam się w język. Mieliśmy przecież spędzić w tym ośrodku dwa tygodnie. Poza tym do dziwnych reakcji na widok Jagódki byłam już przyzwyczajona.

Jak się jednak okazało, to był dopiero początek. Nasza córka zrobiła wrażenie nie tylko na recepcjonistce, wzbudzała poruszenie także wśród wczasowiczów. Nie dlatego, że miała tylko trzy miesiące. Takich maluchów było tu więcej. Po prostu nie zważając na oburzone spojrzenia pań w średnim wieku i pełne aprobaty pomrukiwania ich mężów, życzyła sobie jeść zawsze i wszędzie, dzięki czemu wszyscy mogli do woli podziwiać rozmiary mojego biustu.

Było to nieco peszące, zwłaszcza na plaży, gdzie do publiczności dołączali młodociani mlekopijcy. Roczne, półtoraroczne maluchy z zawiścią wpatrywały się w opływającą w dostatki Jagodę i miałam wrażenie, że za chwilę ustawią się w kolejce do mojego dekoltu. Jeszcze gorzej było, gdy na naszym kocu przysiadali koledzy Kuby i Antka i patrzyli na mnie oniemiali.

Podejrzewam, że gdyby w naszym ośrodku wczasowym odbywały się wybory Miss Mokrego Podkoszulka, mogłabym liczyć na grono wiernych fanów.

Także w stołówce czułam się jak na scenie. Jagoda, nie wiedzieć czemu, postanowiła mnie bowiem odchudzić. Gdy tylko próbowałam sięgnąć po łyżkę, z leżaczka, w którym siedziała, rozlegał się wrzask. Ale jaki!

Pierwszego dnia ogłuszeni wczasowicze w popłochu szukali stolików jak najdalej od nas, a przerażone kelnerki upuszczały talerze. Potem czuliśmy już tylko współczujące spojrzenia. Przez kilka dni jedliśmy nawet osobno. Gdy jedno w towarzystwie chłopców w olimpijskim tempie pochłaniało posiłek, drugie zabawiało małą w pokoju, a potem jadło w samotności.

Atrakcji dostarczały nam też spacery. Któregoś dnia poszłam z Kubą i Antkiem popływać w jeziorze i zostawiłam męża spacerującego wzdłuż brzegu z Jagą w ramionach (gdy próbowaliśmy włożyć ją wózka, natychmiast zaczynała krzyczeć). Po powrocie ze zdumieniem zobaczyłam, że tuląc małą, umyka w stronę lasu. Za nim pędziła młoda kobieta z wózkiem. W kilku susach znalazłam się obok nich.

- Dobrze, że panią widzę - kobieta natychmiast zwróciła się do mnie - właśnie rozmawialiśmy z mężem. Ja też mam trzymiesięczną córeczkę - wskazała na niemowlę śpiące w wózku - i widzę, jak się męczycie. Więc pomyślałam, że muszę wam pomóc.

- Przepraszam, ale nie potrzebujemy pomocy - powiedziałam zdziwiona.

- Wykończycie się. Nie można uczyć dziecka, żeby ciągle było na rękach - ciągnęła niezrażona.

- Ależ nie ma w tym nic złego. Niemowlę potrzebuje bliskości - próbowałam tłumaczyć.

- Bzdura! Ja przy pierwszym dziecku też tak myślałam. Czasem warto posłuchać bardziej doświadczonych - obraziła się.

Obejrzałam się na chłopców, którzy zaciekawieni zbliżali się do nas. Chciałam coś odpowiedzieć, ale mąż pociągnął mnie za łokieć.

- Lepiej uciekajmy - szepnął.

Z pewnym oporem ruszyłam za nim. Po drodze zgarnęliśmy Kubę i Antka i ruszyliśmy niemal biegiem.

- A najlepiej dać czopek uspokajający! - słyszeliśmy, jak woła za nami "życzliwa". Na szczęście byliśmy już daleko.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.