Macierzyństwo - jak je sobie wyobrażałyśmy, a jak jest naprawdę [Wasze historie]

Bycie rodzicem z całą pewnością jest jednym z najtrudniejszych, a zarazem najpiękniejszych etapów w życiu. Zapytaliśmy młode mamy, jak wyobrażały sobie macierzyństwo i czy życie zweryfikowało ich wcześniejsze poglądy.


Kasia, 41 lat, mama trzyletniego Michała


Jestem dorosłą mamą – tak lubię siebie określać. Zaszłam w ciążę mając 37 lat, urodziłam syna w przeddzień 38. urodzin. Nikt nie był na tyle delikatny, żeby nazywać moje macierzyństwo późnym. Padały bolesne określenia: stara matka, babcia a nie matka. Ale wydawało mi się, że wszystko przetrzymam. W końcu jestem gotowa na dziecko i naprawdę tego chcę. Jestem w dobrej sytuacji materialnej, mam stabilne życie zawodowe i prywatne. To ten czas. I zgadza się. Tutaj moje wyobrażenie pokrywa się z prawdą. Mam pieniądze na to, żeby rozpieszczać syna. Mogę zatrudnić nianię, gdy chcę wyjść z koleżankami, a mąż akurat wyjechał służbowo. Pewnie. Ale zrozumiałam, jak wiele prawdy było w tych przykrych słowach.

Nie uważam się za starą matkę, nie! Jestem aktywna, dużo ćwiczę, zdrowo się odżywiam. Ale z metryką nie wygram. Miałam mniej siły, żeby zarywać noce i wstawać do syna. Dzieliliśmy się z mężem tym nocnym czuwaniem. Choć początkowo deklarowałam, że ja dam radę sama. W końcu on pracował od rana, a ja byłam na macierzyńskim. Nie, nie dałam rady. Czy zdecydowałabym się na dziecko wcześniej, mając dzisiejsze doświadczenie? Nie wiem. Jestem dorosłą mamą, czuję, że jestem bardziej odpowiedzialna, bardziej skupiona na potrzebach synach. Pięć czy dziesięć lat temu tak by nie było. Ale aspekt fizycznego zmęczenia bardzo mnie zaskoczył, a początkowo nawet przytłoczył. Bez męża nie dałabym rady.


Ania, 32 lata, mama dwuletniej Hani i pięcioletniej Julki

Karmienie piersią. Zdecydowanie zaskoczyło mnie najbardziej. Myślałam, że to będzie miły moment, gdy będziemy budować więź z córką. A było dla mnie traumą do tego stopnia, że kiedy urodziłam młodszą Julkę, po początkowych nieudolnych próbach, dałam sobie spokój. Obie córki urodziłam naturalnie. Laktacja nie ruszyła od razu ani za pierwszym, ani za drugim razem. Przy pierwszej córce walczyłam długo. Miałam wsparcie położnej w szpitalu, która jeszcze w szpitalu wysłała mojego chłopaka do apteki po nakładki na brodawki. Nic to nie dało. Próbowałam w najróżniejszych pozycjach. Dziecko było głodne, dostało mleko modyfikowane. Starałam się przez wiele miesięcy. Wprawdzie laktacja nieco ruszyła, ale wciąż miałam za mało pokarmu. Do tego córka miała apetyt. Tylko robiła się marudna, gdy mleko szybko kończyło się w piersiach. Musiałam dokarmiać. Nie mogłam zaakceptować tego faktu. Przecież wszystkie kobiety dookoła karmiły piersią! I jeszcze uważały, że to cudowne, budujące więź z dzieckiem doświadczenie. Że też nie wspomnę o wypracowaniu odporności maluszka. Nie tak to sobie wyobrażałam. Kiedy sytuacja zaczęła się powtarzać po drugim porodzie, dałam sobie spokój. Nie chciałam przechodzić tego jeszcze raz. Nie miałam siły.

Fot. Shutterstock


Łucja, 30 lat, mama dwuletniego Krzysia

Jestem dobrze zorganizowana. Prowadzę dwa kalendarze, śmieje się (czasem gorzko, ale to temat na inną rozmowę), że jestem asystentką życia całej mojej rodziny. Trafiło mi się, jak ślepej kurze ziarno. Mój syn jest idealny. Przesypia od samego początku całe noce, je wszystko, nie ma alergii, nie choruje. Nigdy nie było problemu z tym, żeby został z babcią czy dziadkiem, kiedy chcieliśmy wyjść z mężem na randkę. Wpasował się w moje życie i mój lekki perfekcjonizm. Dlatego tak bardzo zaskoczyło mnie podejście wielu osób. Wydawało mi się, że ludzie nie powinni krytykować niczyjego sposobu na życie. A tu okazało się, że jestem złą matką, bo potrafię zostawić syna z mężem (tak, z mężem!) i pójść do kosmetyczki. Nie mam problemu z tym, żeby Krzyś został z dziadkami na weekend – oni zresztą często sami nalegają, w końcu jedyny wnuk. Ale przestałam o tym opowiadać innym. Nie chwalę się w pracy, że syn zostaje u rodziców moich czy męża, a my jedziemy na weekend pochodzić po górach. Moje macierzyństwo to moja sprawa. Krytyka zaskoczyła mnie chyba bardziej niż to, ile razy dziennie trzeba zmienić niemowlakowi pieluchę.


Ewa, 36 lat, mama 8-letniego Franka, 6-letniej Kai i 4-letniej Karoliny

Huśtawka hormonalna, baby blues – doświadczyłam wszystkiego. Ale w macierzyństwie najbardziej zaskoczył mnie brak czasu. I to nie po urodzeniu trzeciego dziecka, a pierwszego! Można się zastanawiać, czemu zdecydowałam się na drugie i jeszcze kolejne. W ciąży z Frankiem byłam bardzo zorganizowana. Wszystko miałam zaplanowane, rozpisane. Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy syn nie chciał się podporządkować mojemu programowi dni. Jadł kiedy chciał, spał kiedy chciał. Na początku próbowałam go ustawić, ale dałam sobie spokój po miesiącu czy dwóch. A kiedy on łapał drzemki w ciągu dnia, ja odsypiałam razem z nim ciężką noc. I szybko okazało się, że jak śpię w ciągu dnia, to nie mam czasu ugotować obiadu czy umówić się z koleżankami. Brak czasu zagościł na dobre. Odłożyłam kalendarze w kąt, płynę z prądem. Pogodziłam się z tym, że nie mam czasu dla siebie. A nawet jak uda mi się go wygospodarować i tak koniec końców poświęcam go dzieciom. I nie mam już z tym problemu. Zaakceptowałam to. Taki etap w życiu. Znajdę czas dla siebie, gdy dzieci podrosną.

Mimo wielu trudnych doświadczeń, nasze rozmówczynie zgodnie odpowiadają, że w macierzyństwie zaskoczyła je jeszcze jedna, chyba najważniejsza kwestia – bezwarunkowa miłość: - Choroby, chorobami, ale dla mnie magicznym momentem było, gdy zrozumiałam, że ta mała istotka jest w pełni zależna ode mnie – wzrusza się Ola. A Klaudia dodaje: - Niesamowite uczucie, gdy ten szkrab patrzy na ciebie i jesteś dla niego całym światem. I wzajemnie, mój syn jest dla mnie wszystkim. Nic ani nikt inny się nie liczy.


Zobacz także: