Kujon - donosiciel poszedł do szkoły [FELIETON]

Stało się. Po 6 latach beztroskiego i opływającego lukrem dobroci i krwawicą rodziców życia, dziecko trafiło do szkoły. Szkoły publicznej.

Nie ukrywam...

Bałem się bardziej niż gdy młoda przechodziło ze żłobka do przedszkola. 6 lat to wiek pełnej świadomości i wyrobionych nawyków. Na całe szczęście, poprzednie jednostki oświatowe, wbrew naszym zaleceniom, wychowały przykładnego kujona donosiciela dla którego szczytem marzeń było przejście do szkoły. Trochę się nie dziwię. Większość dzieci w przedszkolu była od niej młodsza, koledzy i koleżanki z którymi łapała świetny kontakt od roku już do szkoły chodzą. Została sama w morzu maluchów.

Dzień zero

Bo inaugurację ciężko nazwać pierwszym dniem. To olbrzymia uroczystość (na którą chyba nie ma dla rodzica ustawowego dnia wolnego od pracy). Oczywiście musieliśmy wysłuchać jak to strasznie będzie, bo dużo dzieci i szkoła na dwie zmiany. Moje osobiste przekonanie jest takie, że dwie zmiany dziecka mnie nie obchodzą. Ja i tak dziecko odprowadzę na 8.00 a odbiorę po 16.00! Rocznik 2009 to również eksperyment z 6-latkami jako uczniami, ale o tym później. Zafascynowany patrzyłem jak dzieciaki (ups, uczniowie) bez najmniejszego problemu, wyczytane podchodziły do swojej grupy. Zero płaczu, zero ociągania. Jak przez mgłę pamiętam chaos gdy ja byłem "pierdakiem". Dzieci XXI wieku wydają się bardziej konkretne. Nikt nie płakał, nikt nie biegł do mamusi. Każda wyczytana klasa szła posłusznie za swoim wychowawcą do klasy. Ucieszyłem się, że rodzicom też pozwolono do tej klasy pójść, ale miałem wrażenie, że bez nas sobie też poradzą. Jednym słowem, dla tych 6-latków szkoła przerażająca nie była.

Niestety grono pedagogiczne takiego profesjonalizmu jak dzieci nie prezentuje. Coś co powinno być krótkim omówieniem naszych zadań na następny dzień, dwa, zabrało wychowawczyni niesamowicie dużo czasu a w dodatku jej precyzyjność daleka była od aptekarskiej dokładności. Mam wrażenie, że nikt ich nie uczy jak rozmawiać z dorosłymi, co to jest organizacja czasu i pracy. A szkoda. Okazało się, że 30 minut w nagrzanej klasie można było podsumować w 5. I tutaj zdziwiłem się po raz drugi: rodzice, jak na razie, też mega-konkretni (obym nigdy nie przeklinał tych słów).

Z rzeczy które mnie dziwią:

- wśród pliku zgód i oświadczeń, oświadczenie "religijne" jest standardem, oświadczenie "etyczne"- na żądanie.

- oczywiście w każdej sali krzyż. Trochę niefajnie bo wiem, że w klasie są reprezentacje dwóch innych religii niż rzymsko-katolicka. Specjalnie pomijam argument laickości szkoły. Krzyże widywałem nawet na poczcie.

- w "wyprawce" znalazły się takie pozycje jak: chusteczki w kartonowym pudełku, wkład do mydła w płynie(?). Śmierdzi mi to brakami w szkole.

Dzień pierwszy

Dziecko odprowadzone, dostarczone i niepłaczące. Na pewno pomaga nam obecność koleżanki z przedszkola (jej pewnie też). Trochę trudno się dowiedzieć "co było" na zajęciach. No i oczywiście nic nie było zadane. Obiad nie dojedzony, kanapki nie zjedzone. Oj stresik chyba był. Co ciekawsze, dziecko się poskarżyło, że w toalecie nie ma papieru. To już mi się nie podoba ale wiem, że w czwartek pierwsza wywiadówka. Będzie czas porozmawiać. Najważniejsze, że młoda nie ma strachu przed powrotem i chęć zdobywania wiedzy. Niestety, z przekazu ustnego nie widzę, żeby jakakolwiek wiedza była na razie przekazywana. A może to nauka przez zabawę? Nie wiem, nie znam się.

Dzień drugi

Pierwsze zajęcia na ludzką godzinę, tzw. druga zmiana. Na przestrzeni ostatnich 20 lat trochę się zmieniło w godzinach pracy biurowej. Nigdy nie pracowałem w firmie w której muszę być na 8 rano. Wiem, że nie jestem jedyny, nie jestem wybrańcem. Wiem też, że nie wszyscy tak mają ale rozpoczynanie zajęć o 8:00 dla mnie osobiście jest torturą. Więc tak na serio cieszę się, że dziecko chodzi czasami na drugą zmianę! Okazało się, że wraz z godzinami lekcyjnymi przesunięty został też obiad. Dzieci, które w szkole są od 8:30-9:00 rano, jadły ciepły posiłek po 15-tej. I to już mi się nie podoba! To skrajny debilizm i niestety punkt pokazujący, że szkoła działa bez najmniejszego zainteresowania zdrowiem dziecka, bezmyślnie i sztampowo.

Nastała wywiadówka. Tutaj kolejne zaskoczenie. Po dwóch dniach w szkole, gdzie innych rodziców widziałem raz (oni mnie też), mam spośród nich wybrać reprezentantów klasy w kategoriach: komisja skrutacyjną (że co?), rada obwodowa (hę?) i przedstawiciel do rady szkoły. Na pytanie czemu te instytucje mają służyć usłyszałem niepewną i nic mi nie dającą odpowiedz. Domyślam się, że to chodzi o zbieranie pieniędzy na kwiatki dla nauczycieli. Dziękuje, nie biorę w tym udziału. W dodatku jak mam wybrać swojego reprezentanta z grupy ludzi których pierwszy (drugi) raz na oczy widzę? Potem przypomniały mi się wybory do samorządów i parlamentarne i pomyślałem sobie, że takiej demokracji uczymy się od czasu szkoły. Zaczyna do mnie docierać, że kolejne pokolenie nic dobrego nie przyniesie. W temacie opóźnionych obiadów usłyszałem, ze wychowawca oczywiście chętnie nam pomoże w tej sprawie. I tutaj ogarnęła mnie furia. Widać, ze ta osoba nie rozumie swojej wychowawczej roli. To nie my mamy o to walczyć tylko ona powinna to załatwić. W ostateczności to my możemy pomóc jej. W między czasie okazało się, że otworzenie emailowego kanału komunikacji z rodzicami wykracza poza kompetencje nabyte na kursach nauczycielskich a librus (taki cyfrowy dzienniczek) parzy niczym świecona woda czarta. Trudno, chętnie pomogę w niwelowaniu cyfrowego wykluczenia wśród ZNP. Taka moja cegiełka w rozwój edukacji.

Co ciekawe, szkoła nie oparła się telewizyjnemu trendowi reklam. Wywiadówka trzykrotnie została przerwana (przy akceptacji wychowawcy) przez losowe osoby które chciały opowiedzieć, jak to za dodatkową opłatą doedukują moje dziecko. Paranoja!

Po tygodniu

Dziecko nadal chętnie chodzi do szkoły. Zajęcia wydają mi się nieciekawe i w zasadzie nic nie wnoszą. Zasięgnąłem języka, to podobno adaptacja i ma służyć poznaniu możliwości wszystkich dzieci. Gorąco w to wierzę bo brzmi sensownie. Moje dziecko jak na razie się nie rozwija. Młoda marzy o tym, żeby zacząć poznawać literki (kujonowi chodzi tylko o to, żeby się pochwalić, że już je zna). Komunikacja z rodzicami odbywa się za pomocą kartki w szatni. XXI wiek pełną gębą. Dziecko nie wie o co w tym wszystkim chodzi, szkoła wygląda inaczej niż sobie wyobrażała i niż jej przekazywali znajomi (z tej samej szkoły) ale co najważniejsze, nie czuje się tam źle! Z dnia na dzień je coraz więcej czyli stres stopniał.

Szkoła dla 6-latka niczym nie przypomina mi mojej szkoły

Na tym etapie to przedłużenie przedszkola, tyle, że dzwonią dzwonki (do niczego nie zobowiązując). Nauki jak na lekarstwo, zabawy i poznawania nowego środowiska dużo. Co mnie irytuje to wrażenie powolnego uwsteczniania się młodej. Zajęcia z angielskiego są na niskim poziomie (śpiewają piosenki które zna od trzeciego roku życia), zajęcia z informatyki prowadzone sa przez osobę, co do której kwalifikacji, w tej tematyce, mam poważne zastrzeżenia. W dodatku przy wyłączonych komputerach. Ale to wszystko początek, a ja wiem, że wymagam zbyt wiele. Dopóki dziecko jest całe zdrowe, uśmiechnięte to eksperyment muszę uznać za udany.

Więcej o: