Zaproszenie do ogrodu

Coraz częściej słyszę (i widzę) że ludzie traktują rodzinę jak firmę, którą trzeba odpowiednio zarządzać. W tej wizji rodzice to szefowie, którzy powinni wykazać się umiejętnościami menagerskimi. Czyli zarządzać konfliktami, minimalizować straty czasu, optymalizować efekt uczenia się...

Zastanawiam się, czy to dobry kierunek? Czy rzeczywiście rodzina powinna być jak "dobrze funkcjonujące przedsiębiorstwo"

A może jednak rodzina, to po prostu kilkoro kochających się ludzi?

Czy rzeczywiście "inwestujemy" (miłość, czas, uwagę...) w nasze dzieci? A może po prostu dajemy im dużo z siebie? Może tak to już działa, że najpierw rodzice dają różne rzeczy dzieciom, a potem te dzieci oddają to... swoim dzieciom?

Rodzice-szefowie są ambitni, powinni być efektywni, dążą do sukcesu. Tylko... zastanawiam się, czy bycie rodzicem, samo w sobie, nie jest wystarczająco trudnym zadaniem? Czy zarządzanie nie wiąże się z nadmierną presją. Czy tam, gdzie myśli się o rodzinie jak o firmie, nie pojawi się pytanie: gdzie jest zysk? I dlaczego jest taki mały w stosunku do kosztów?

Jeśli już chcemy szukać metafor, to moja ulubioną jest metafora rodziny jako ogrodu. Dzikiego i nieco tajemniczego, w którym ogrodnicy (czyli wszyscy jej członkowie) usiłują pozostawić swój ślad. I przecież nikt magnolii ani stokrotki nie pyta - "czy opłaciło ci się twoje kwitnienie?".

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.