"Bandits: Phoenix Rising": kumple Maksymiliana

Dorastający chłopcy mają proste pragnienia. Chcieliby sobie pojeździć, postrzelać i po... mińmy może, co jeszcze. Dlatego tak wiele gier dotyczy jednego lub drugiego (trzeciego rzadziej, bo to utrudnia szeroką dystrybucję). "Bandits: Phoenix Rising" eksploatuje oba tematy

Seria filmów "Mad Max" z Melem Gibsonem w roli głównej zainicjowała istny wysyp produkcji klasy B, w których po zniszczonej nuklearną pożogą Ziemi krążą zmotoryzowane bandy opryszków walczących o benzynę i wodę. To wręcz wymarzony temat dla komercyjnej kinematografii: pustynne krajobrazy można znaleźć wszędzie, a oszczędności na scenografii i wynajmowaniu lokacji są mile widziane przez producenta. Zapewne podobny tok myślenia cechował też twórców "Bandits: Phoenix Rising" - nie musieli się panowie graficy specjalnie wysilać nad cyzelowaniem graficznych detali, bo i nie ma ich zbyt wiele w tej grze. Dominują piaski. Nie razi to zresztą za bardzo, bo gra polega głównie na szybkiej akcji - jeździ się i strzela do oponentów. Raczej nie ma zbyt wiele okazji, by podziwiać zachody słońca.

Mamy więc wypalony atomowym słońcem świat po III wojnie światowej. Elity żyją w mieście Jerycho chronionym murami i bronią pamiętającą czasy starożytnych. Hołota zbija się w bandy jeżdżące po bezdrożach pojazdami skleconymi ze złomu, który pozostał po dawnej cywilizacji. Dostęp do paliwa ma więc kluczowe znaczenie dla przetrwania.

Gracz prowadzi duet bandytów z Wilczego Gangu - Fenneca i Rewdalfa. Facjata Rewdalfa nie pozostawia zresztą wątpliwości, że wysoki poziom skażenia musiał mieć znaczny wpływ na ludzki genotyp. Chłopcy prowadzą szybki i zwrotny, ale słabo uzbrojony łazik. Żyją z dnia na dzień, szturmując w celach konsumpcyjnych gorzelnie konkurencji lub ścigając się w zawodach. Czasem jakiś napad na konwój ciężarówek, drobna potyczka, te rzeczy. Wkrótce jednak ustalony na pustkowiach tryb życia ulegnie zmianie, gdy rozniesie się wieść o Feniksie - potężnej broni starożytnych, której części znajdują się podobno gdzieś w okolicy. Kto zawładnie Feniksem, ten urośnie w potęgę i nie oprze mu się nic - nawet mury Jerycha.

Historia jak historia, ale dobrze, że zdobyto się chociaż na to. Inna rzecz, że gracz nie musi sobie nią nawet zawracać głowy. Narracji w grze prawie nie ma, za to opisu świata dostarcza instrukcja oraz, co ciekawe, witryna internetowa: bandits.marksoft.com.pl. Można tam znaleźć między innymi dziennik reportera Tormee, który rzuca więcej światła na realia, w jakich przyszło nam walczyć o przetrwanie. Radzę przeczytać. Dzięki temu gra wydaje się ciekawsza, bo niestety same dialogi Fenneca i Rewdalfa to albo bełkot półidiotów, albo łopatologiczna instrukcja, co należy zrobić, by zaliczyć misję. Miało być na luzie i zabawnie, i może nawet jest, pod warunkiem, że autorzy mierzyli w klientelę poniżej 15. roku życia.

Na szczęście mechanika gry jest całkiem znośna. Prowadzimy swój pojazd, przy okazji eksterminując pojazdy oponentów i unikając ich rakiet. Amunicję można uzupełniać resztkami po zezłomowanych autach lub przejmując znajdowane po drodze składy. Podobnie troszczymy się o stan pancerza.

Z czasem będziemy zdobywać kolejne pojazdy i zyskamy dostęp do nowych broni. Od nas też będzie zależeć, jak skonfigurujemy pojazd w danej misji. Ciężkie maszyny oczywiście wytrzymają dłuższy ostrzał, ale za cenę mniejszej zwrotności i szybkości. Generalnie sprawdza się w tej grze reguła "małe jest piękne".

Największe atuty gry to dynamiczna akcja, fajny, choć mało realistyczny model jazdy i - mimo monotonnej, pustynnej scenerii - przyzwoita oprawa graficzna.

To całkiem zgrabna gra zręcznościowa, która nie ma pretensji, by być czymkolwiek więcej. Trochę szkoda, skądinąd, że jej twórcy nie inspirowali się "Falloutem". Klimat mógłby być ciekawszy.

"Bandits: Phoenix Rising"

Producent: Grin

Dystrybutor: Marksoft

Wymagania: Pentium III 500 MHz, 128 MB RAM, CD-ROM x4

Cena: 69,90 zł.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.