"Nowe przygody Kubusia Puchatka" i inne książki dla dzieci, czyli o potrzebie zabawy słowem [WYWIAD]

Swoją premierę miała właśnie najnowsza książka o przygodach misia o bardzo małym rozumku - "Nowe przygody Kubusia Puchatka". Rozmawiamy o niej (i nie tylko) z Michałem Rusinkiem, dzięki któremu bohaterowie ze Stumilowego Lasu mówią po polsku i przed którym książki dla dzieci nie mają tajemnic.

Książki dla dzieci jednym kojarzą się z obrazkami na kawałkach tektury, innym z powrotem do krainy dzieciństwa. Pozycją, do której sięga wielu dorosłych, jest "Kubuś Puchatek". Arcydzieło A. A. Milne’a doczekało się właśnie jeszcze jednej kontynuacji. Czy przełożenie "Nowych przygód Kubusia Puchatka" na język polski było łatwym zadaniem? Dowiemy się z pierwszej ręki - w rozmowie z Michałem Rusinkiem.

Kubusia Puchatka zna każdy, Pan również, bo spotykał się Pan z nim już wielokrotnie. Czy do nowego Stumilowego Lasu trudno było wejść?

Zawsze jest trudno wejść do lasu, który ma charakter sequela. A to jednak jest klasyczny sequel. Zawsze mamy obawy, że tego się już nie powinno robić, że jednak oryginał to świętość, a sequel to forma jej szargania. Ponieważ zostałem poproszony o przekład, więc wejść musiałem. Najpierw na próbę i po omacku. I uświadomiłem sobie, że problemem nie jest obniżenie jakości, jak to zwykle w sequelach bywa, bo to są bardzo sprawnie skrojone opowieści, które bardzo dobrze oddają charakter postaci. Przyznam, że najbardziej się obawiałem, że te postacie zostaną spłycone, a przecież one są największą wartością oryginalnej książki.

Natomiast największym problemem był język. U Milne’a nie ma szczególnie dużo zabaw językowych, nawet w wierszykach dla Krzysia. Tutaj tych żartów językowych jest mnóstwo. W ostatnim opowiadaniu znajduje się praktycznie nieprzetłumaczalny żart, bo nie dosyć że językowy, to jeszcze zilustrowany. Ale tego typu znaleziska działają na tłumacza jak płachta na byka…

Lepiej jest tłumaczyć dosłownie, czy jednak znaleźć dobry odpowiednik, zrozumiały dla odbiorcy w jego języku?

Myślę, że założenie tłumacza i wydawcy jest takie, że ma powstać polska książka. Zrozumiała dla pani dzieci i, jeśli to możliwe, pozbawiona przypisów, bo ich przecież żadne szanujące się dziecko nie przeczyta. W tym przypadku mamy na horyzoncie dwa arcydzieła. Z jednej strony mamy oryginał Milne’a, a z drugiej - arcydzielny przekład Ireny Tuwim, który de facto, proszę zwrócić uwagę, nie jest przekładem lecz spolszczeniem. Irena Tuwim pozwalała sobie na daleko idącą swobodę, co wielu translatologów jej zarzucało. Ale cóż z tego? Dzięki temu powstała polska książka, która – co się rzadko zdarza przekładom – wciąż jest jeszcze zrozumiała, wciąż jeszcze jest czytana i wychowują się na niej, na tym przekładzie, kolejne pokolenia dzieci. A frazy z niej zaczerpnięte weszły do języka na prawach skrzydlatych słów.

Mieliśmy słynną Fredzię Phi-Phi...

Mieliśmy, ja zresztą uważam, że to był bardzo ciekawy eksperyment.

Który był bliższy językowo oryginałowi.

Jak najbardziej. Natomiast nie miał prawa się przyjąć tak szeroko jak Kubuś Puchatek, bo właśnie był to przekład idący w przeciwnym kierunku. I był to również pewien eksperyment translatologiczny, który dowiódł, że spolszczenie ma większy potencjał niż przekład jako taki.

Czy sądzi Pan, że tych "starych" czytelników, którzy znają starego Kubusia, tego ponad dziewięćdziesięcioletniego misia, czy ich będzie łatwo przekonać do nowego Kubusia Puchatka? Czy oni jednak nie będą chcieli po niego sięgać, sądząc, że to nowi autorzy, nowe historie – nic wartego uwagi?

Myślę, że sięgną. Chociażby po to, żeby mieć powód do narzekania. Aczkolwiek znam już kilka przypadków takich właśnie negatywnie nastawionych do sequela czytelników, wiernych czytelników "Kubusia Puchatka", którzy zostali mile zaskoczeni przez tę książkę. Ja sam zostałem mile przez nią zaskoczony, bo udało się autorom sprawić, że jest to książka utrzymana w duchu oryginału zarówno pod względem tekstu, jak i pod względem ilustracji. Mark Burgess stworzył ilustracje będące rodzajem hołdu dla Ernesta Sheparda, czyli autora oryginalnych rysunków.

Powiem więcej, wyobrażam sobie nawet taką sytuację (chociaż trudno ją sobie wyobrazić), że dziecko, które nie znało oryginału, będzie miało ochotę sięgnąć po niego po przeczytaniu tej książki.

Słyszałam też głosy oburzenia dotyczące wprowadzenia nowego bohatera. Ale przecież już we wcześniejszych książkach pojawiały się nowe postacie, czy to powinno dziwić?

To jest bardzo ciekawy zabieg, dobrze, że pani o to pyta. Siła tej książki jest bowiem zarazem jej przekleństwem. Ową siłą są mianowicie wyraziście skonstruowane postaci, które zarazem dobrze znamy od dzieciństwa, więc są idealnie przewidywalne. Wiemy, jak się zachowa Kłapouchy w każdej sytuacji. Wiemy, jak się rozegra rozmowa Królika z Prosiaczkiem. Bo ich znamy. Taka przewidywalność może być nudna. Natomiast wprowadzenie nowej postaci ją zaburza. W pierwszym sequelu zatytułowanym "Powrót do Stumilowego Lasu" Davida Benedictusa była to wydra o imieniu Lotta, a tutaj jest to bardzo nieśmiały pingwin.

Mówiliśmy o żartach językowych, których jest mnóstwo, ale jest też mnóstwo typowych dla tej książki zabiegów, takich jak błędy językowe, ortograficzne - na przykład na kartce na drzwiach domu Prosiaczka - czy pisanie niektórych słów wielkimi literami. Czy to dla tłumacza jest trudne? Czy takie wielkie litery są przenoszone 1:1?

Z wielkimi literami jest akurat najprościej. Natomiast wszystkie zabawy językowe trzeba oczywiście robić od nowa.

Wszystkie "człowieki", "lewice" – dla dzieci to jest naturalne, dla nich to jest właściwa odmiana...

Tak, bo język jest materią, z którą, paradoksalnie, dzieci są o wiele bardziej oswojone i są wobec niej śmielsze niż my. My się zastanawiamy nad deklinacją i koniugacją, a one uważają, że to jest materia, którą się kształtuje jak plastelinę. Dlatego chyba dosyć szybko się zaprzyjaźniają z postaciami z tej książki i z ich językiem.

To fakt. Ta książka ma cztery rozdziały, cztery historie, która była najtrudniejsza dla Pana? Ostatnia?

Ostatnia jest najtrudniejsza, bo w ostatniej jest właśnie żart nie tylko językowy, ale i ilustracyjny i ona jest w ogóle cała oparta na tym żarcie. Długo myślałem nad tym, jak go oddać po polsku, w końcu coś zaproponowałem, co – mam nadzieję – zostanie zaakceptowane przez polskich czytelników. Tych dziecięcych, czyli najbardziej krytycznych.

'Nowe przygody Kubusia Puchatka', Wydawnictwo Znak
'Nowe przygody Kubusia Puchatka', Wydawnictwo Znak materiały prasowe

"Nowe przygody Kubusia Puchatka" nie jest pierwszą książką dla dzieci, którą Pan tłumaczył. Czy woli Pan książki dla dzieci od tych dla dorosłych?

Tłumaczę teraz głównie książki dla dzieci, dla dorosłych rzadko, pisuję na zmianę. Uważam, że ludziom piszącym bardzo dobrze robi zmienność, płodozmian. Używa wówczas więcej synaps, więcej obszarów w mózgu. Nie wiem, co jest trudniejsze. Myślę, że najtrudniejsze jest znalezienie pewnego idiomu, zarówno dla tłumaczeń, jak i dla własnego pisania. Ważny jest też rytm pracy: nie należy robić zbyt długich przerw, ani za bardzo pędzić do przodu. Rytm pisania musi być przyjazny rytmowi czytania.

À propos pisania książek. Moja córka ostatnio pytała się, skąd się biorą książki? Najprostsza odpowiedź to: z biblioteki, z księgarni. To ten ostatni etap. Co jest wcześniej?

To jest jak z tą stonogą, co jeśli się będzie zastanawiać, ile ma nóg, to będzie stała w miejscu. Nie wiadomo, skąd się bierze chęć do pisania, skąd inspiracja. I lepiej nie drążyć. W moim przypadku inspirację stanowiły moje własne dzieci - dopóki nie wyrosły. Obserwacja dziecka wchodzącego w język, stawiającego w nim pierwsze kroki - jest fascynująca i inspirująca. Pierwsze przekłady wierszyków Milne’a testowałem na starszym dziecku, które wtedy miało mniej więcej sześć lat, czyli tyle, ile Krzyś, kiedy Milne pisał dla niego te wierszyki.

Przed nami Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci, 2 kwietnia. Które książki z dzieciństwa są nadal w Pana głowie?

Jako dziecko traktowałem książkę jako pewną materialność, fizyczność. Pamiętam układ tekstu, ilustracje, format, kolor i zapach papieru. Nie pamiętam już smaku książek, ale są gdzieś ślady, że próbowałem ich i tym sposobem. Myślę o takich książkach, "Kubuś Puchatek" i "Chatka Puchatka" w starym wydaniu, w marmurkowej okładce. Pamiętam baśnie Andersena z ilustracjami Szancera, które zrobiły na mnie duże wrażenie i chyba też ukształtowały moją dziecięcą wyobraźnię. Plastyczną wyobraźnię mojego pokolenia kształtował także Bohdan Butenko i wszystkie przez niego ilustrowane książki, z których najbardziej zapadł mi w pamięć "Cyryl, gdzie jesteś?" Wiktora Woroszylskiego. To był w ogóle taki concept book, jak na tamte czasy bardzo nowatorski. Na śmierć zaczytałem "Donga, co ma świecący nos", czyli wierszyki dla dzieci Edwarda Leara w przekładzie Andrzeja Nowickiego, też z ilustracjami Butenki. Książka była kwadratowa i cała czarna. Cieszę się, że niedawno wydawca ją wznowił w takiej samej szacie graficznej.

Michał Rusinek, dzięki niemu bohaterowie 'Nowych przygód Kubusia Puchatka' mówią po polsku.
Michał Rusinek, dzięki niemu bohaterowie 'Nowych przygód Kubusia Puchatka' mówią po polsku. materiały prasowe

Mówiliśmy o pisaniu książek. Wydaje mi się, że jednak trudniej jest przetłumaczyć książkę, niż ją napisać. Czy mam rację?

Chyba nie, bo jednak w tłumaczeniu ma się swojego rodzaju stelaż, który się wypełnia. Wie się, ile rozdziałów będzie miała książka, ilu bohaterów i jakie perypetie. To jest zabawa o określonych regułach.

W której jest się narażonym na więcej ciosów, mimo wszystko.

Przekład można zepsuć, a ktoś, kto zna oryginał, może nam to z łatwością dowieść. Ale pisanie własnych książek przypomina stanie przed otchłanią, która pozbawiona jest jakichkolwiek stelaży. Przyznam, że pisząc - czy to książkę dla dzieci, czy to rozprawę naukową - najpierw sobie takie stelaże, a właściwie przegródki, buduję. I dopiero potem wypełniam je treścią.

A dlaczego warto czytać książki?

Dam przykład z własnego domu. Moje dziecko czytało, dopóki nie poszło do szkoły. W szkole się okazało, że czytanie jest niemodne. Nie wyśmiewaliśmy tego, tylko czekaliśmy, co się wydarzy. Dość szybko okazało się, że dziecko czyta potajemnie. I że takich dzieci w klasie jest więcej. Potem wybuchały mody na różne książkowe serie, które stanowiły naturalny temat do klasowych i pozaklasowych rozmów. Czytanie budowało wspólnotę. I dawało - nadal daje - język do rozmowy. Nie tylko o konkretnej książce, ale i o sobie, o świecie, o sobie w świecie. Tak więc warto czytać książki, żeby zyskiwać bogatszy i bardziej precyzyjny język.

Czy jest jakaś książka, książki, które Pana zdaniem powinny doczekać się kontynuacji?

Tłumaczyłem kiedyś kontynuację "Piotrusia Pana", to była bardzo udana książka, zatytułowana "Piotruś Pan w czerwieni", niestety nie bardzo przyjęła się na polskim gruncie. Paradoksalnie: oryginał "Piotrusia Pana" nie jest aż tak dobrze skrojoną powieścią: to przerobiona sztuka teatralna i widać ślady różnic stylistycznych między poszczególnymi częściami. W polskiej literaturze kibicuję Wojciechowi Widłakowi i jego wspaniałej serii książek o Panu Kuleczce. Mam nadzieję, że da się namówić na kontynuację, a Elżbieta Wasiuczyńska nadal będzie je ilustrować. Jeśli chodzi o przekłady: liczę na kolejne książki Julii Donaldson. Oraz na to, że ktoś podejmie się trudu przetłumaczenia pozostałych książek Dr. Seussa. Jest to o tyle trudne, że niektóre przełożył, genialnie, Stanisław Barańczak. Więc kto się odważy?

Zaczęliśmy od Kubusia Puchatka, na nim skończmy – niech będzie naszą klamrą. Która postać z "Kubusia Puchatka" jest Pana ulubioną?

Bardzo lubię Kłapouchego, ale gdybym miał siebie w którejś z tych postaci widzieć, to byłoby to skrzyżowanie Kłapouchego z Królikiem, bo ja mam chyba jednak ADHD.

To także może cię zainteresować:

Obejrzyj też wideo: Poznajcie nową bohaterkę Ulicy Sezamkowej. Uczy, że autyzmu nie trzeba się bać 

Poznajcie nową bohaterkę Ulicy Sezamkowej. Uczy, że autyzmu nie trzeba się bać

Więcej o: