"Każdorazowe zmuszanie pacjentki do urodzenia dziecka bez znieczulenia, gdy nie ma przeciwwskazań zdrowotnych do jego podania, może być uznane za przejaw nieludzkiego i poniżającego traktowania, w szczególności w świetle art. 3 Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności ". To oficjalne oświadczenie, które rzecznik praw obywatelskich wydał już w 2016 roku. Siedem lat później wydaje się, że zdanie to powinno zostać wyryte złotymi zgłoskami na froncie każdego polskiego szpitala położniczego i Ministerstwa Zdrowia. Może gdyby politycy i lekarze widzieli codzienne to zdanie, sytuacja rodzących Polek uległaby poprawie, bo dobrze - delikatnie mówiąc - nie jest. Według raportu opublikowanego przez NFZ na blisko 348 porodówek w całym kraju 195 nie wykonało w 2022 roku ani jednego znieczulenia zewnątrzoponowego (Więcej: Polka chce rodzić? To niech cierpi. Szpitale nie podają znieczulenia. Fatalne dane z NFZ. "To jest wstyd"). Skandal? Z własnego doświadczenia nazwę tę sytuację inaczej: barbarzyństwo.
Przy pierwszej ciąży nie wiedziałam, czego spodziewać się po bólu porodowym. Nie potrafiłam sobie tego w żaden sposób wyobrazić, a moje koleżanki, które miały to za sobą, zbywały mnie zdawkowym: "Sama zobaczysz". Lekarz mówił mi, że to ból "taki jak przy okresie, ale mocniejszy". Gdy zaczęły się jednak pierwsze skurcze, od razu wiedziałam, jak duże jest to niedopowiedzenie. Ból porodowy obrazowo porównuje się do "łamania na raz 20 kości". Ja nigdy sobie nic nie złamałam, więc swój ból porodowy opisałabym jako najbardziej przejmujące doświadczenie swojego życia.
Pierwsze kilka godzin jakoś szło. Choć byłam podpięta do różnych kroplówek i sprzętów, pracowałam ze swoim ciałem - krążyłam biodrami na piłce, oddychałam, śpiewałam. Nie zmieniało to jednak faktu, że szyjka macicy ma normalnie szerokość 2 cm, a obwód główki noworodka to około 35-36 cm. Aby coś tak dużego było w stanie przejść przez coś tak wąskiego, trzeba wykonać tytaniczną pracę, która jest cholernie bolesna. Z każdą godziną porodu jest coraz gorzej. Skurcze są coraz dłuższe, coraz boleśniejsze. Przerwy między nimi coraz krótsze, a my coraz bardziej zmęczone. Gdy nadchodziło te kilkanaście- kilkadziesiąt sekund wolnych od bólu i mogłam sformułować zdanie po polsku, błagałam położne o znieczulenie. Miałam w głowie jedno: niech to się już skończy. Ulga nie nadchodziła. Mąż co chwila biegał do dyżurki, ale za każdym razem wracał na tarczy z tą samą odpowiedzią:
Anestezjologa nie ma, jest na zabiegu. Czekamy, wytrzymaj.
To nie jest tak, że bolał mnie tylko brzuch. Na te kilkanaście, kilkadziesiąt sekund całe moje ciało było bólem. Bolała skóra, włosy, paznokcie, wszystko. Nie było mnie. Był tylko ból. Krzyczałam, a raczej wyłam. Z bólu, z bezsilności, bo znikąd nie mogła przyjść pomoc. Mimo tłumu ludzi dookoła mnie byłam z tym sama. To były najgorsze chwile w moim życiu.
Wspomnienia o nich wywołują we mnie wręcz odruch wymiotny. Brak kontroli nad tym, co dzieje się dookoła, nad ciałem i ten straszliwy ból. Co gorsza nie wiedziałam też wtedy, że kiedy ból się skończy, to wcale nie będzie odpoczynku. Zaczną się kolejne wyzwania, a ja nie będę miała sił, by im sprostać. Mąż po dwóch godzinach zostanie wygoniony do domu, a ja zostanę sama. Sama ze swoją bezradnością, obolałym ciałem, hormonalnym zjazdem, piekącymi sutkami, uciążliwą współlokatorką no i małym człowieczkiem. Moją malutką córeczką, która całkowicie polegała na mnie, a ja ledwo mogłam wykrzesać siłę, aby wziąć ją w ramiona.
Nie lubię porównywać pierwszego i drugiego porodu, bo to jakby porównywać niebo i ziemię. Albo raczej niebo i piekło, mimo tego, że w zasadzie zmieniło się jedno: za pierwszym razem rodziłam 4,5-kilowe dziecko bez znieczulenia, a dwa lata później rodziłam 4,5-kilowe dziecko ze znieczuleniem. Anestezjolog za drugim razem był. Bóle oczywiście też, bo warto pamiętać, że znieczulenie zewnątrzoponowe można podać tylko w jednym okienku czasowym: zbyt wczesne lub zbyt późne zaaplikowanie leku może zatrzymać lub opóźnić akcję porodową. Kluczowy jest więc czas. Znieczulenie zwykle podaje się, gdy rozwarcie szyjki macicy jest nie mniejsze niż 4 cm, ale nie większe niż 10 cm. Za każdym razem jest to oczywiście arbitralna decyzja osób prowadzących poród. Każda Polka jednak ma zagwarantowany wybór. Przynajmniej w teorii.
Nigdy nie sądziłam, że będę chciała wycałować mężczyznę, który wbije mi w kręgosłup ośmiocentymetrową igłę. A jednak. Gdy ból zaczął odchodzić, oczy zaszły mi łzami wdzięczności. Chciałam rzucić się anestezjologowi na szyję, zamiast tego jednak poszłam spać. Moje ciało było tak wykończone trwającymi od kilku godzin bólami, stresem, że odpłynęło. Obudziłam się po godzinie. Zaśmiewałam się z mężem, patrząc na KTG. "O, patrz, teraz jaki duży skurcz idzie", "o, a ten jaki bydlak" - cieszyliśmy jak dzieci, bo nic a nic nie czułam. To było wspaniałe! Jeszcze lepsze nadeszło jednak, kiedy miałam już pełne rozwarcie. Czułam, jak moja macica wypycha z siebie dziecko, jednak nie modliłam się, aby ktoś strzelił mi w łeb i skrócił moje męki, jak to było za pierwszym razem. Światła przygaszono, w sali był tylko mój mąż i położna. Po kilkunastu minutach w intymnej, magicznej, pełnej skupienia i mocy atmosferze na świecie pojawił się mój syn. To było cudowne.
Za pierwszym razem życie zdecydowało za mnie. Nikt znieczulenia mi nie odmówił, ale nie było komu go zrobić. Poród był męką, nie miałam nad sobą ani nad tym, co się dzieje żadnej kontroli. Co gorsza, po ośmiu godzinach nieprzerwanego bólu miałam przed sobą jeszcze kilka samotnych nocy bez snu, nieprzyjemne przejścia z personelem i psychiczny dół. Koszmar.
Za drugim razem czułam się jak gwiazda, jak VIP i to tylko dlatego (a może aż), bo pozwolono mi doświadczyć tak luksusowego i wręcz mistycznego porodu. Luksusowego, ponieważ bez wielogodzinnego bólu. Mistycznego, bo gdy zniknął ból, mogłam skupić się na pierwszym spotkaniu z moim dzieckiem. Bez wielogodzinnej męki w kolejnych dniach miałam siłę, by patrzeć na moje dziecko z radością, na mówienie "nie", jeśli coś mi nie pasowało potem na oddziale położniczym, a nawet na nieprzespaną noc z płaczącym niemowlakiem.
Moje doświadczenia pozwalają mi na tylko jeden wniosek: tak, można urodzić bez znieczulenia, ale po co? Nie zawsze stan pacjentki i dziecka na to pozwala. Wiadomo też, że nie każda chce je przyjąć. Nie mam z tym problemu. Mam problem z tym, że po raz kolejny Polkom odmawia się wyboru. Mam problem, że przez brak lekarzy, pieniędzy czy politykę kobiety muszą cierpieć. Mam problem, że tłumaczy się nam, że zamiast znieczulenia lekiem, możemy przecież głęboko oddychać. Dajcie nam wreszcie rodzić po ludzku!
Wiadomości z kraju i ze świata znajdziesz na Gazeta.pl >>