Mama na porodówce: Nikt mnie do tej pory nie potraktował w tak upokarzający sposób. Położna zerwała ze mnie majtki

W książce "Przeprowadzę cię na drugi brzeg. Rozmowy o porodzie, traumie i ukojeniu" Justyna Dąbrowska oddaje głos kobietom z traumami po porodzie, a także położnym, z którymi rozmawia o tym, czym jest dobry poród, dający siłę i moc. Na naszej stronie prezentujemy fragment tej publikacji.

Monika. Jeszcze będziesz mi wdzięczna 

Zaszłam w ciążę w bardzo dla mnie specjalnym czasie. To było niedługo po śmierci mojej mamy, którą przedtem się długo opiekowałam. Mówię o tym, bo to jest istotne. Mama odeszła po długiej chorobie i nawet nie zdążyła się dowiedzieć, że będę miała dziecko. W tym roku mija pięć lat, jak zmarła. W związku z tym, jaką miałyśmy relację – w doświadczenie macierzyństwa szłam z radością, oczekiwaniem, że to będzie coś wspaniałego. I starałam się zadbać o siebie, tak jakby to moja mama się mną opiekowała.
Więcej ciekawych wiadomości przeczytasz na stronie Gazeta.pl >>>

Justyna Dąbrowska: Przygotowywałaś się?

Tak, zaczęłam zresztą dość wcześnie. Była pandemia, nie wiedziałam, czy mąż będzie mógł ze mną być. Nie zdecydowałam się na doulę, ale zaczęłam szukać położnej, wiedziałam, że chcę mieć w szpitalu „swojego człowieka". Żeby był ze mną ktoś, kto mnie zna, kto wie, czego potrzebuję, z kim mam wszystko omówione. Długo szukałam właściwej osoby, czytałam opinie na forach, rozpytywałam i w końcu znalazłam.

Czym się kierowałaś?

Rozmawiałam z różnymi położnymi, ale z żadną nie czułam takiego dobrego przepływu, może były dla mnie nieco zbyt ostre? W końcu znalazłam tę odpowiednią. Pierwszą rozmowę odbyłyśmy przez telefon, bo z powodu pandemii nie można było się spotykać. I w tej rozmowie poczułam zrozumienie – ona kończyła za mnie zdania, jakby mnie rozumiała w lot. Pomyślałam, OK, chyba ona czuje, o co mi chodzi. Pamiętam, że pytałam ją o listę rzeczy do szpitala, dziwiłam się, że tam tak dużo słodyczy, to chyba niezdrowe, i ona na to, kochanieńka, oczywiście, nie bierz tego tyle. Poczułam się swojsko.

I co było dalej?

Zapytałam, czy mogę jej przesłać mój plan porodu, powiedziała, że oczywiście, chociaż ona wszystko pamięta, co mówiłam, bo się „mocno związuje" ze swoimi rodzącymi. Powiedziałam też, że chciałabym móc do niej dzwonić trochę częściej, ponieważ moje wewnętrzne dziecko cierpi z powodu braku mamy, czuję, że potrzebuję być może więcej zaopiekowania. Usłyszałam, oczywiście, kochanieńka. W rozmowie poruszyłam każdy punkt planu, ale nie miałam parcia na żaden konkretny sposób rodzenia.

Byłaś elastyczna?

Oczywiście. Jeżeli okazałoby się, że jest jakieś niebezpieczeństwo i na przykład potrzebne jest cesarskie cięcie, to dla mnie było absolutnie w porządku. Nie upierałam się, że muszę koniecznie być znieczulona, nienacinana czy chcę rodzić w konkretnych pozycjach, przecież nie wiedziałam, jak będzie. Oczekiwałam tylko wsparcia, towarzyszenia, podpowiedzi. Boję się szpitali. Przez dziesięć lat chorowania mojej mamy widziałam różne rzeczy, dlatego priorytetem było dla mnie bezpieczeństwo dziecka i moje. Miałam w sobie naprawdę dużą gotowość, żeby zaufać.

Zobacz wideo Gwiazdy robią sobie cesarkę na żądanie, bo w pakiecie mają plastykę brzucha. Lekarz rozwiewa wszelkie wątpliwości

To był mój pierwszy poród, nie miałam nawet wyobrażenia, co może się wydarzyć. Wiedziałam tylko, że chciałabym się na kimś oprzeć. Po tej pierwszej rozmowie trochę nie miałam pewności, czy na pewno zdążyłam o wszystko wypytać i powiedzieć. Podałam położnej termin porodu i umówiłyśmy się, że jak się zacznie akcja i zostanę przyjęta na porodówkę, to mam się z nią skontaktować i ona przyjedzie.

A gdyby w tym czasie była na kwarantannie?

Powiedziała, że ma koleżankę, z którą się zmieniają. Miałyśmy ze sobą kontakt tylko telefoniczny, ani razu się nie spotkałyśmy. Dziś myślę, że to był błąd. Jak miała połączyć mnie z moim planem porodu, skoro tak naprawdę się nie znałyśmy? Miałam termin na 20 lutego, to dzień urodzin mojej mamy. Powiedziałam, dziecko, proszę cię, urodź się w swój dzień, po swojemu. Lekarka powiedziała, że jeżeli będę tydzień po terminie, to mam się zgłosić na izbę przyjęć, nie czekać dłużej. Tak zrobiłam, bo synek jakoś się nie wybierał na świat. 27 lutego zgłosiłam się do szpitala i dałam znać mojej położnej, że jestem na patologii ciąży, a lekarz powiedział, że następnego dnia zaczną wywoływanie porodu. Mąż będzie mógł być ze mną, gdy się już zacznie akcja. Następnego dnia rano zaczęła się nieprzyjemna część tej historii.

Rozpoczęto indukcję?

Położna z lekarką zaprosiły mnie do gabinetu zabiegowego na założenie cewnika Foleya. Wtedy po raz pierwszy poczułam różnicę między prywatną a nieodpłatną służbą zdrowia. Nic nieznaczący zdawałoby się gest, jak ogrzanie wziernika, zanim się go założy kobiecie – tu został pominięty. Nikt mi też nic nie tłumaczył, nie miałam pojęcia, co się wydarzy. Wiedziałam tylko, że jestem sama i że się boję. Lekarka założyła cewnik, powiedziała, że jak wyleci, to znaczy, że spełnił swoją funkcję. Wróciłam na salę i dość szybko zaczęłam czuć mocne skurcze. Po 40 minutach były tak mocne, że nie mogłam już leżeć, a po godzinie czułam tak silny ból, że poszłam do dyżurki dowiedzieć się, czy tak ma być.

Co usłyszałaś?

Położne, nie podnosząc się z kanapy, powiedziały, że mam przyjść, jak wypadnie balonik. Czułam się źle, ale wmawiałam sobie, że widocznie tak ma być. Byłam w sali z drugą kobietą, której nie wolno było wstawać, patrzyła na mnie ze współczuciem. Poszłam pod prysznic, chodziłam w tę i z powrotem – pamiętałam ze szkoły rodzenia, że to powinno pomóc. Wysyłałam filmiki mężowi, żeby nie czuć się tak samotnie. Od pewnego momentu nie byłam w stanie mu już nic wysyłać, nie miałam cierpliwości. Miałam skurcze co pięć minut, bardzo silne i trudne do zniesienia. Pomyślałam, że chyba już jestem blisko porodu. Znowu poszłam do dyżurki: niech nam pani tego telefonu nie pokazuje, niech pani sobie tych skurczów nie mierzy, to nie ma żadnego znaczenia, ma pani czekać, aż wypadnie balonik, czego pani nie rozumie? Wtedy już zaczęłam płakać.

Dały mi jasno do zrozumienia, że przeszkadzam. Około trzeciej po południu leżałam w naszej sali na podłodze i wymiotowałam. Nie byłam w stanie się podnieść, więc ta dziewczyna, która miała leżeć, wstała z łóżka i poszła po położne. Pomogły mi dojść do zabiegowego, posadziły mnie na fotel i wtedy usłyszałam: kochanieńka, ty tu jesteś taka wąska, że ten balonik ci nigdy w życiu nie wypadnie, jedziemy na porodówkę. Wtedy już się potwornie bałam, a całe moje zaufanie zniknęło. Poprosiłam, żeby zadzwonili do mojej położnej, powiedziała, że już jedzie. Miałam ze sobą wydrukowanych na wszelki wypadek dziesięć egzemplarzy planu porodu, wszystkie trzymałam w ręku, jak tarczę. Wsadzili mnie na wózek, rzucili na wierzch walizkę z moimi rzeczami, pampersy dla malucha, jakieś dokumenty. Powiedziałam, że nie mogę mieć tej walizki na brzuchu, bo mnie boli. Za chwilę dołączył do mnie mąż, zdjął to wszystko ze mnie. Była też już moja położna. I mówi, no, kochanieńka, bierzemy się do roboty. Ja jej daję te kartki, a ona je kładzie na stole i na nich kładzie moje rzeczy.

Bardzo symboliczne.

W tym momencie byłam już skrajnie wymęczona i umordowana. Pole widzenia zawęziło mi się do twarzy, którą miałam przed sobą. Teraz, jak ci to opowiadam, znowu zaczynam się cała trząść. Pamiętam badanie stopnia rozwarcia – trzymam męża za ręce i czuję, że coś jest bardzo nie tak. Nie mam siły pomóc swojemu dziecku. A położna do mnie: kochanieńka, ty mnie teraz może nawet nienawidzisz, ale potem będziesz wdzięczna, że urodziłaś naturalnie. To zdanie powtarzane co chwilę dudni mi do dzisiaj w głowie, na zmianę ze spadającym w czasie skurczu tętnem mojego dziecka. Ja się boję, że to tętno zaraz się zatrzyma, a ona na to: kochanieńka, spokojnie, zaraz mąż da ci gaz rozweselający. Mąż też był przerażony, ale starał się pomagać, jak mógł. Między skurczami szłam do łazienki, żeby być pod prysznicem.

Czułam, że coś jest nie tak, jak powinno być, i w pewnym momencie powiedziałam bardzo stanowczo: "Proszę, żeby mnie zobaczył jakiś lekarz!". Miałam tylko 4 centymetry rozwarcia i to nie postępowało.

Jaka była reakcja?

W końcu ktoś przyszedł. Nie przedstawił się, nie wiem, kto to był, pamiętam tylko, jak położna mówi: "Proszę powiedzieć mojej pacjentce, że ona dzisiaj urodzi naturalnie. Boli, jest ciężko, ale nic złego się nie dzieje, wszystko jest OK, dziś nas nienawidzi, jutro będzie nam wdzięczna".

Byłam coraz bardziej wystraszona, ale nikt ze mną poważnie nie rozmawiał. No, halo, może mi ktoś jakkolwiek odpowie!? Dramat trwał, coraz trudniej było mi oddychać, coraz bardziej bolał mnie brzuch, zaczynałam być zła na tę "kochanieńką". Nie słyszałam w głowie już nic innego niż to zwalniające tętno synka, nie czułam nic prócz bólu. Dziś wiem, że to było kilka godzin, dla mnie trwało wieczność. W pewnym momencie nie dawałam się już dotknąć położnej. Powiedziałam: "Chcę natychmiast lekarza, który mnie potraktuje poważnie, coś jest nie tak, bardzo się boję o dziecko!". Przyszedł profesor, przedstawił się, zbadał mnie, to badanie było bardzo bolesne, i nagle słyszę: "Co wy tu wyprawiacie?!". Powiedział, że na cito ma być cesarka i następne, co pamiętam, to przerażoną twarz położnej i jak mnie wiozą pędem na łóżku przez wąski korytarz. Pamiętam atmosferę ogromnego pośpiechu, panią, która pyta, czy jest jakiś wywiad anestezjologiczny, i chluśnięcie na brzuch pomarańczowym płynem odkażającym. Zrobili mi cięcie w znieczuleniu ogólnym.

Pamiętasz moment, gdy się wybudziłaś?

Kiedy mnie wywozili z sali operacyjnej, synek leżał koło mnie, tuż przy twarzy, mam zdjęcie, jak razem leżymy. Zobacz, nawet teraz się cała trzęsę, gdy to wspominam. Obudziłam się o czwartej nad ranem w jakiejś nowej sali i usłyszałam, jak "moja" położna szepcze mi do ucha, że wszystko jest w porządku i że mąż zapłacił. Nic więcej. Nie wiedziałam, gdzie jest dziecko i co z nim, nie miałam pod ręką żadnego guzika, żebym mogła zawołać pielęgniarkę, nie miałam też swojego telefonu. Leżałam i czekałam, aż ktoś przyjdzie. Nie wiem, ile czasu minęło, dla mnie to było jak dożywocie. W końcu przyszła położna, dowiedziałam się, że synek jest na sali noworodkowej, że zaraz będę mogła go zobaczyć. Dała mi też mój telefon.

Mąż napisał, że mały dostał 10 punktów Apgar, że jest cały i zdrowy, ale był w macicy tak oplątany pępowiną, że nigdy by się sam nie urodził. Bardzo chciał się wydostać, a ja bardzo chciałam go urodzić, ale to było niewykonalne. Lekarz powiedział, że gdyby to potrwało jeszcze ze dwie godziny, tobym nie miała dziecka. Wtedy też się dowiedziałam, że nie mogli mnie dobudzić, anestezjolog tak głośno wołała: "Monika, Monika!", aż przyszła sprzątaczka z innego oddziału, która też ma tak na imię. Weszła i zapytała, czego wy się tutaj tak drzecie.

Z czym zostałaś?

Na położnictwie były dwie osoby, które sprawiły, że jeszcze wierzę w publiczną służbę zdrowia. Jedna to położna z takimi rudymi, kręconymi włosami, która obiecała, że mi pomoże wstać, żebym mogła szybko wyjść do domu. Drugą była neonatolog, która też mnie wsparła. Synkowi łuszczyła się skóra, a ona poszła do apteki, przyniosła parafinę i mówi, masz, smaruj, to szybko wyjdziecie.

Muszę ci jeszcze jedno powiedzieć – poza tym dobrym duchem, tym rudym aniołem, tam była okropna opieka. Nikt mnie do tej pory – przez całe moje życie – nie dotykał, nie traktował w tak upokarzający sposób. Nie zapomnę, jak myłam się w łazience i tam wszędzie na podłodze leżały zakrwawione podkłady. Położna weszła ze mną do tej łazienki i dosłownie zerwała ze mnie siateczkowe, jednorazowe majtki. Mówi: "Dobra, pani się myje, ja tu zaraz wrócę, poradzisz sobie, kochanieńka, prawda?". I sobie poradziłam. Co mi zostało z tego doświadczenia? Cudowny synek i nadzieja na to, że szybko o tym wszystkim zapomnę. Tylko nie za bardzo się daje zapomnieć, bo to doświadczenie jest jak tatuaż – nie przeszkadza, póki na niego nie spojrzysz.

Wracają do mnie różne sceny, na przykład że po porodzie miałam strasznie spuchnięte stopy i nie mogłam włożyć żadnych kapci, więc chodziłam po szpitalu na bosaka. Prosiłam o pomoc, ale słyszałam, tak musi być, nóżki do góry i samo zejdzie, kochanieńka. Jak mąż po mnie przyjechał, to do auta szłam bez butów. Wróciliśmy do domu, usiadłam na łóżku, zaczęłam karmić synka i nagle widzę, że mąż siada przede mną z miską ciepłej wody i tak delikatnie, powoli zaczyna mi myć stopy, zmywa ze mnie ten szpital… Cieszę się, że mogłam ci to opowiedzieć, wrócić do tego w bezpiecznych warunkach. Niech to wybrzmi, może dzięki takim opowieściom coś się w końcu zmieni.

Justyna Dąbrowska - psychoterapeutka i wieloletnia redaktorka naczelna miesięcznika "Dziecko". Zadebiutowała w 1989 roku na łamach "Gazecie Wyborczej"" pisząc felietony o swoich dzieciach i psychologii. Rozmowa z drugim człowiekiem to jej zawód, pasja i sposób na przekraczanie samotności. Pracuje także jako psychoterapeutka w warszawskim Laboratorium Psychoedukacji. Publikuje w "Tygodniku Powszechnym", "Gazecie Wyborczej", "Piśmie". Została laureatką Nagrody im. Barbary Łopieńskiej za najlepszy wywiad prasowy. Jej najnowszą książkę "Przeprowadzę cię na drugi brzeg. Rozmowy o porodzie, traumie i ukojeniu" kupisz tutaj.

'Przeprowadzę cię na drugi brzeg. Rozmowy o porodzie, traumie i ukojeniu' Justyna Dąbrowska'Przeprowadzę cię na drugi brzeg. Rozmowy o porodzie, traumie i ukojeniu' Justyna Dąbrowska Wyd. Agora

Więcej o:
Copyright © Agora SA