Jak wygląda samotny poród w czasie epidemii? Opisuje mama ośmiotygodniowego dziecka

Jak to jest rodzić podczas pandemii? Bez partnera na sali porodowej, a potem być samą z noworodkiem na oddziale? Poród naturalny opisała dla nas Agnieszka Rutkowska, mama dwóch synów, Filipa (2 l.) i Michała (2 m.), którą mąż zawiózł na porodówkę 14 marca, czyli pierwszego dnia z zakazem porodów rodzinnych.

Mama to ktoś, kto trwa przy dziecku niezależnie od tego, co przyniesie los. To ktoś, kto potrafi łączyć obowiązki rodzinne i zawodowe - czasem takie, które wydają się niemożliwe do połączenia. To ktoś, kto w trudnej sytuacji potrafi znaleźć drogę wyjścia, a przynajmniej walczy do końca, żeby tę drogę odszukać. Dlatego to właśnie matkom i ich sile poświęcamy nasz cykl artykułów pod hasłem "Mamy moc". Czytajcie nas co środę o 19.00 na Gazeta.pl!

Zmieniliśmy szpital w ostatnim tygodniu przed porodem ze względu na epidemię. Wcześniej braliśmy pod uwagę poród w Szpitalu Specjalistycznym im. Świętej Rodziny przy Madalińskiego w Warszawie lub w Szpitalu Praskim, ale wobec coraz większego zagrożenia koronawirusem zdecydowaliśmy się na wybór szpitala, który ma znacznie mniej oddziałów, a co za tym idzie - pacjentek, obsługi, etc. To dawało nam większe poczucie bezpieczeństwa, nawet jeśli tylko pozorne. Szpital św. Zofii wybraliśmy również dlatego, że zależało mi na porodzie naturalnym, a ten szpital jest znany z dobrego podejścia do takich porodów - bardzo wspierających w tym położnych, co ma tym większe znaczenie, kiedy się wie, że to właśnie położna będzie główną osobą wspierającą, a nie mąż czy przyjaciółka.

Na izbie przyjęć zaskoczył mnie spokój i cisza. Byłam jedyną oczekującą na przyjęcie. Mąż nie mógł podejść ze mną do recepcji, postawił tylko moje rzeczy na wejściu i został grzecznie, acz stanowczo wyproszony. Formalności na wejściu minęły w miłej atmosferze, Pani uspokajała, że jeśli będzie brakować jakiegoś ważnego dokumentu, to mąż będzie mógł to dowieźć. Przejście do sali porodowej było już w asyście położnej, która niosła wszystkie moje rzeczy i pomogła z ich rozpakowaniem.

Wcześniej nie rozmawialiśmy z nikim ze szpitala. Nie byłam tam na wizycie kontrolnej czy konsultacji, nie znałam nawet żadnej położnej. W samym szpitalu byłam raz w życiu, jeszcze w pierwszej ciąży, na zajęciach gimnastycznych dla ciężarnych. Niezależnie od pandemii, nie chciałam opłacać opieki położnej ani przy pierwszym ani przy tym porodzie. Miałam takie podejście, że każda z położnych pracujących w dobrym szpitalu będzie równie dobrze starała się zapewnić opiekę każdej rodzącej, niezależnie od tego, czy za to zapłaciła czy nie. Przed tym porodem największą wątpliwością było przygotowanie się do pobytu w szpitalu, czyli co i jak dużo muszę spakować, żeby nie zabrakło przez kilka dni i to w różnych scenariuszach poporodowych. Dużo przydatnych informacji znalazłam na oficjalnym fanpage'u szpitala i na stronie internetowej. To wystarczyło.

Podczas porodu naturalnego przychodzi nawet taki moment, że obecność kogoś bliskiego może przeszkadzać

Od początku ciąży miałam do tego porodu podejście zadaniowe i to się nie zmieniło do końca, a może nawet było to łatwiejsze, kiedy wiedziałam, że muszę sama podołać temu wyzwaniu. W porodach fizjologicznych ważne jest skupienie się na sobie: na oddechu, bólu, poszczególnych etapach. To zadania dla jednej osoby. Pod koniec porodu naturalnego przychodzi nawet taki moment, że obecność kogoś bliskiego może przeszkadzać. I z takim myśleniem szłam na porodówkę. Trudno mi było jednak przestawić myślenie o kolejnych dniach w szpitalu i wizji spędzenia ich bez męża i syna. Miałam już nawet taki plan, żeby wypisać się wcześniej na żądanie, jeśli któreś z nas będzie bardzo tęsknić. Ciężko mi było sobie wyobrazić co najmniej trzy dni rozłąki z dzieckiem, którego wcześniej nie zostawiałam nigdy na dłużej niż kilka godzin. I to chyba było najtrudniejsze w całej sytuacji.

Na porodówce też było zaskakująco spokojnie, nie dało się odczuć żadnego podenerwowania ze strony personelu, a innych pacjentek nie widziałam do czasu przeniesienia na oddział poporodowy. Tam, w sali dwuosobowej, poznałam dziewczynę, która zdążyła jeszcze urodzić w ostatni dzień porodów rodzinnych, więc towarzyszył jej mąż, ale od tamtej pory już go nie widziała. Nie rozmawiałyśmy jednak za wiele o tym zakazie i nowych zasadach, bardziej skupiałyśmy się na kondycji dzieciaków i przyjemnych tematach. Mierzono nam codziennie po kilka razy temperaturę. Maseczek ani strojów ochronnych nikt nie nosił.

Kilka sekund po udanym finale położna zapytała, czy podać mi telefon, żebym mogła od razu zadzwonić do męża

Mój mąż, Kamil zobaczył dziecko w dniu wypisu, wcześniej widział zdjęcia i filmiki ze szpitala. W dniu wypisu przyjechał po nas, ale nadal nie mógł wejść do szpitala nawet tylko po to, by pomóc przy pakowaniu. Kamil przekazał fotelik samochodowy w drzwiach do szpitala pani z recepcji, która potem pomogła mi wyjść z dzieckiem i rzeczami. Więc pierwsze spotkanie i buziaczki były już na zewnątrz szpitala.

Myślę, że dla części kobiet poród bez partnera może okazać się łatwiejszy, szczególnie jeśli nie jest to ich pierwszy raz. Tak było w moim przypadku - urodziłam w trzy godziny od wejścia do szpitala, siłami natury, bez znieczulenia, bez komplikacji, skupiając się na sobie i porodzie. Choć przez dużą część tego czasu i tak miałam z mężem kontakt telefoniczny, rozmawiałam też z przyjaciółką i mamą. Położna przychodziła do mniej co jakiś czas, sprawdzić postępy i samopoczucie, pod koniec podawała wodę i trzymała za rękę. Dosłownie kilka sekund po udanym finale zapytała, czy podać mi telefon, żebym mogła od razu zadzwonić do męża. Ani przez chwilę tego wieczoru nie czułam się opuszczona czy bezradna i mam nadzieję, że w takiej atmosferze mogą rodzić kobiety we wszystkich szpitalach.

Wszystkie nasze teksty z cyklu Mamy Moc znajdziesz tutaj.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.