Pamiętnik czytelniczki: "Nie chciałam rodzić na siłę"

Na izbach przyjęć aż roi się od dziewczyn, które są kierowane na indukcję porodu bez konkretnych wskazań. Żadna z kobiet, z którymi rozmawiałam w czasie mojego pobytu w szpitalu, nie urodziła sama z siebie. Dlaczego w Polsce porody są tak często wywoływane? Czemu wyrywa nam się dzieci z naszych brzuchów, choć ich czas jeszcze nie nadszedł?

Podobno drugi poród jest łatwiejszy od pierwszego. Mój na pewno był zupełnie inny niż pierwszy. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że był piękny - taki, jaki sobie wymarzyłam. Tak, marzyłam o porodzie. Może się to wydawać nieprawdopodobne, bo osoba o zdrowych zmysłach (a zwłaszcza taka, która już raz przechodziła przez to wyzwanie) raczej porodu nie chce i boi się go. Ja też nie chciałam i bałam się piekielnie (najbardziej chyba już na sam koniec porodu). Po tylu miesiącach z bobasem w brzuchu sama już chciałam tego bobasa zobaczyć, utulić - zwyczajnie do niego tęskniłam. Zaczęłam zatem snuć idealistyczne wizje tego, jak to będzie pięknie urodzić.

Zobacz wideo

Moje dziecko uparcie nie chciało przyjść na świat.

Termin porodu miałam wyliczony na 1 kwietnia, więc już od końca marca byliśmy w pełnej gotowości, spakowani i przygotowani na wyjazd do szpitala. 1 kwietnia jednak minął i nie zdarzyło się nic. Później mijały kolejne dni, aż w końcu wybraliśmy się do szpitala na KTG - zgodnie z zaleceniami lekarza, że po upływie terminu porodu należy skontrolować, czy dziecko ma się dobrze i czy można bezpiecznie czekać, aż "samo się zacznie". Jeździliśmy na KTG co drugi dzień, wyniki zawsze były OK. W końcu minął tydzień i lekarze na izbie przyjęć zaczynali być nerwowi. Nie ukrywali, że najchętniej wywołaliby ten poród, już, natychmiast, jednak ciągle nie miałam do tego warunków - szyjka macicy była zamknięta. W końcu lekarz zasugerował przyjęcie na oddział patologii ciąży i posilenie się specjalnym cewnikiem, który tę szyjkę mechanicznie otworzy, by poród można było indukować. Dopiero w domu wszystko dotarło do mnie ze zdwojoną siłą. Inne dzieci wiedzą, kiedy wyjść - myślałam sobie - moje nie wie? Jak to się stało? Jak to możliwe? Czułam się oszukana przez życie. Pierwszy poród był wywoływany i wspominałam go bardzo źle. Poza tym czułam, że nie chcę tego robić - nie chcę po raz kolejny zgadzać się na wyrzucanie z siebie dziecka na siłę. Według mnie lekarze chcieli wydrzeć ze mnie tego noworodka. To był zamach na moją kobiecość, na moje wyobrażenia. Nie umiem urodzić sama? Dlaczego? Nie liczyło się, co ja chcę, tylko to, co jest dla nich wygodne. Chodziłam rozdrażniona i zła, rodzina pogrążała mnie w tym jeszcze bardziej, bo ciągle podpytywali, czy to już. Nie mogłam znieść tych pytań. Chciałam w zgodzie z naturą czekać. Czułam, że wszystko jest OK. Nie chciałam rodzić na siłę, pod czyjeś dyktando.

Ostatecznie zmieniłam szpital.

Dziesięć dni po terminie, na kolejnej izbie przyjęć, kiedy wszystkie parametry były jak najbardziej prawidłowe, położne zaczęły mnie wspierać - że matka wie najlepiej, żebym się nie martwiła na zapas, że termin porodu jest tylko orientacyjny, szczególnie wtedy, gdy do zapłodnienia dochodzi w niedługiej przerwie od porodu poprzedniego. Lekarz zrobił mi USG, stwierdził, że wszystko jest dobrze - dziecko ma odpowiednią ilość wód płodowych, z pępowiną i z łożyskiem nic się nie dzieje. Jednak okazało się, że szyjka macicy zaczęła się otwierać. Lekarz traktował mnie poważnie. Tłumaczył mi, że najlepiej byłoby już zostać w szpitalu, bo poród może zacząć się w każdej chwili, ale jeśli nie zacznie się w najbliższym czasie, to odradza dalsze czekanie, bo liczba zgonów wewnątrzmacicznych po 10. dniu przenoszenia jest znacząca.

Czułam, że jestem w dobrych rękach.

Poczułam się bezpieczna, trochę się uspokoiłam. Przebrałam się w ciuchy, które miałam spakowane na tę okoliczność, i zostałam przyjęta na oddział. Cały czas towarzyszył mi mąż, który jako jedyny wspierał mnie w tym trudnym czasie niezależnie od tego, co mówił cały świat. Utwierdzał mnie w moich decyzjach, dodawał mi otuchy. Wiedziałam, że całe to oczekiwanie to stąpanie po grząskim gruncie, ale coś wewnątrz mówiło mi, że to ma sens. Z mamuśkowych forów jasno wynika, że kobiety decydują się na wywoływanie porodów dość często. Zastanawiam się, czy wynika to z tego, że mają już dość ciąży i chcą mieć dziecko na świecie przy sobie w trybie natychmiastowym, że chcą mieć już poród za sobą, czy też z tego, że ufają bezgranicznie lekarzom albo boją się ryzyka. Ja zapamiętałam podanie oksytocyny jako coś brutalnego, bolesnego i wbrew mojemu ciału. Czułam, że zewnętrzna siła wyrywa ze mnie dziecko bez mojej zgody. Że nie nadążam za tym przymusem, że nie mogę uciec przed bólem. Coś w środku mówiło mi, że porody tak naprawdę są zupełnie inne. Teraz, gdy już się o tym przekonałam, mogę to potwierdzić.

Ledwie rozgościłam się w sali, zaczęły się skurcze.

Na KTG było widać wyraźnie, że skurcze są regularne i narastające. Kuba poszedł po coś ciepłego do jedzenia. Gdy po powrocie usiadł przy mnie z zupą ze szpitalnego bufetu, kazałam mu spojrzeć na wykres. - Urodzę dzisiaj. Sama! - powiedziałam i prawie rozpłakałam się ze szczęścia. Wiedziałam już, że będzie dobrze. I że warto było czekać. Tamte godziny wspominam bardzo miło. Mój mąż chodził ze mną po szpitalnych schodach w górę i w dół, kręcił się ze mną po oddziale. Jadłam jabłka ze szpitalnego kiosku, oglądaliśmy filmy przez internet, przytulaliśmy się na szpitalnym łóżku. Trwało to wieki, ale nie przeszkadzało mi to. O dwudziestej drugiej skurcze były już coraz częstsze i mocniejsze, a o północy zawędrowaliśmy na salę porodową. Chciałam urodzić w nocy - w ciszy, spokoju, sama na porodówce, powoli, zgodnie z sobą, swoim ciałem i dzieckiem, które było we mnie - i tak właśnie się stało. Miałam jednak jeszcze kilka obaw, które rozwiałam z położną od razu na wejściu - omówiłyśmy naszą współpracę podczas porodu i moje oczekiwania. Zaznaczyłam bardzo stanowczo, że nie chcę nacięcia krocza, że nie zgadzam się na to, i chyba że miałoby to w jakiś sposób ratować mnie lub dziecko, to proszę o informacje przed rozkrojeniem mnie jak niedzielnego kotleta. Na szczęście spotkałam się z ogromnym profesjonalizmem i wyrozumiałością - pani Bogusia porozmawiała ze mną, uspokoiła mnie, opowiedziała o swoim doświadczeniu w tym zakresie i sprawiła, że uwierzyłam, że dam sobie radę.

Poród przeciągał się.

Nad ranem położna zaserwowała mi ciepłą kąpiel, która może nie złagodziła bólu, ale sprawiła, że badanie rozwarcia było znacznie mniej nieprzyjemne. Mąż pokazywał mi śmieszne filmiki w internecie i czas między jednym uderzeniem pioruna a drugim jakoś upływał. Skręcałam się z bólu, to było ponad mną, ale miałam też czas na odpoczynek i wyciszenie, by oczekiwać skurczu. Czułam, jakby każdy kolejny pozbywał mnie jakiegoś napięcia. Odbierałam je z radością. Kuba nie narzucał się - był, jak chciałam, to trzymał mnie za rękę, jak nie chciałam, nie zbliżał się. Gdy klęczałam, przeżywając ból, głaskał mnie po plecach, nie wymagał, bym cokolwiek mówiła i sam też nic nie mówił. Lepszego towarzysza nie mogłabym sobie wymarzyć. Minęły dwadzieścia cztery godziny bez snu i miałam już szczerze dość. Kompletnie opadłam z sił. Bałam się, że nie dam rady wyprzeć z siebie malca. Wiedziałam, że najgorsza batalia przede mną i wątpiłam we własną siłę. Na szczęście położna nie dała mi się użalać nad sobą. Szybko postawiła mnie do pionu, dała przysłowiowego kopa. Trzęsłam się z bólu, krzyczałam, czułam się, jakbym tonęła. Ale mąż nie pozwolił mi utonąć, tulił mnie do siebie i pozwolił szarpać się za ręce tak, że jeszcze kilka dni potem miał wyraźne siniaki.

Po czterech skurczach syn był na świecie, cieplutki i różowy.

A ja byłam cała - ani nie nacięta, ani nie pęknięta. Zmęczenie przeszło szybko - już po dwóch godzinach pomaszerowałam do łazienki i ze zdziwieniem odkryłam, że nic mnie nie boli. Że jestem lżejsza o kilka kilogramów i mam to już za sobą. Oglądaliśmy na sali porodowej wschód słońca, a mały ssak nie chciał nawet na chwilę odkleić się od piersi. Gdybym miała wybierać po raz drugi, też czekałabym do końca. Odpierałabym wszelkie pytania i narzucanie mi decyzji o zakończeniu ciąży. Poród był piękny i wyjątkowy - spokojny i w pełni naturalny. Jednak na pewno nie powiedziałabym, że był łatwiejszy. Był inny. Tym razem też zgłupiałam po godzinach cierpienia i gdyby nie położna, nie wiedziałabym, jak wypchnąć z siebie dziecko.

Szczerze polecam oddział położniczy w szpitalu powiatowym w podwarszawskim Wołominie. Jeśli przyjdzie mi rodzić po raz kolejny, na pewno znowu wybiorę ten szpital. To jedyne miejsce, w którym cały personel pokazał mi, że stać mnie na to, by urodzić naturalnie i że nie muszę niczego się bać.

Więcej o:
Copyright © Agora SA