Oto ja: matka, która poroniła. W szpitalu powiedzieli mi "nie płacz, makijaż rozmażesz"

- Płakałam, krzyczałam do ściany, pytając "dlaczego ja?!". Myślałam, że nikt tego nie przeżył, że tylko mnie to dotknęło. Musiało minąć kilka lat, żebym pojęła, w jak wielkim żyłam błędzie. Zrozumiałam, że o tym trzeba mówić głośno - mówi Ula, która kilkukrotnie poroniła.

Ula poroniła. Dwa razy. Choć dziś jest szczęśliwą matką dwójki dzieci, a od tych bolesnych wydarzeń minęły lata, jak sama mówi - ma w sercu blizny, których nigdy się nie pozbędzie. Z czasem po prostu nauczyła się z nimi żyć. Bolesne wspomnienia ukryła gdzieś w zakątkach swojej głowy. Na co dzień o nich nie myśli, ale zawsze czuje, że są z nią. Bo w jej ocenie czas nie leczy ran, a jedynie sprawia, że się do nich przyzwyczajamy. W naszym cyklu "Oto ja" oddajemy głos Urszuli. 15 października obchodzimy Dzień Dziecka Utraconego.  

Październik 2024

Dziś jestem mamą, szczęśliwą mamą. Mam pięcioletnią córeczkę Zosię i ośmioletniego syna Wiktora. Czasem jak na nich patrzę, to aż ciężko mi w to uwierzyć. Był moment, że byłam święcie przekonana, że drugiego dziecka mieć nie będę. Przed urodzeniem Zosi dwukrotnie poroniłam. Gdy zobaczyłam czerwone plamy na bieliźnie, byłam totalnie zaskoczona. Wiedziałam, co się dzieje, a jednak nie mogłam, w to uwierzyć. Takiego scenariusza nie brałam pod uwagę, pierwsza ciąża przebiegła wręcz książkowo, więc byłam przekonana, że w drugiej będzie podobnie.

Cały czas zastanawiałam się jak to możliwe, przecież syna urodziłam bez problemu. Byłam zszokowana, przerażona i... zawstydzona. Tak, to chyba odpowiednie słowo. Wstydziłam się sama przed sobą, że jak to możliwe, że utraciłam ciążę, ciągle pytałam: dlaczego?

Najpierw godzinami wyłam w poduszkę, potem krzyczałam do ścian. Nie mogłam pojąć, dlaczego mi się to przytrafiło. Czułam taką pustkę, wydawało mi się, że jestem gorsza od koleżanek, tych wszystkich kobiet z wózkami, które raptem dostrzegałam dosłownie wszędzie, jakby na złość wyskakiwały z każdego zakamarka. Ukojeniem był bez wątpienia fakt, że jedno dziecko już miałam. Gdyby nie to, nie wiem, jak bym to przetrwała.

Po latach, gdy wracam do tych zdarzeń, wiem jedno - nie mam i nie miałam czego się wstydzić. Doszłam do jeszcze jednego, moim zdaniem istotnego wniosku i problemu - kobiety w Polsce nie są absolutnie przygotowane na to, że coś może pójść nie tak. Niby to wiadomo, ale tak naprawdę, mało kto o tym mówi. Gdy dochodzi do tej tragedii, bo nie zapominajmy, że poronienie jest dla kobiety ogromną tragedią, jesteśmy tak naprawdę pozostawione same sobie. Nawet najbliżsi nie wiedzą, w jaki sposób mogliby pomóc. Albo nic nie mówią i udają, że wszystko jest ok, albo rzucają hasła typu "na pewno kolejny raz się uda", "nie martw się, zajdziesz w ciążę", "nie płacz, najwidoczniej tak musiało być".

W moim przypadku było to drugie. I chociaż wiedziałam, że chcieli pomóc, te słowa tylko mnie dobijały i jeszcze pogarszały sprawę. Bo nie oszukujmy się, nikt wtedy nie wiedział, czy faktycznie zajdę w ciążę? A jak nie? Bo skoro raz pojawił się problem, to skąd mają pewność, że w przyszłości sytuacja się nie powtórzy? "Tak musiało być" - musiało? Dlaczego musiało? Dlaczego to musiało spotkać mnie. Skąd wiedzą, że znów nie będę tego przeżywać?!

Zobacz wideo To nie Twoja wina - film stworzony z fragmentów listów kobiet po stracie ciąży

Czerwiec 2017

Pierwszą ciążę straciłam bardzo wcześnie. Wtedy jakoś łatwiej było mi się po tym pozbierać i pogodzić. Wiedziałam jedynie tyle, że w niej jestem. Nie było bicia serduszka i oglądania maleństwa na ekranie podczas USG u ginekologa.

Drugi raz straciłam dziecko zdecydowanie później. Byłam w 9. tygodniu ciąży. Już słyszałam bicie serca maluszka, miałam wszystkie dolegliwości ciążowe i cieszyłam się tym stanem. Nagle podczas wizyty kontrolnej, podkreślam - kontrolnej, bo nie działo się nic niepokojącego, dowiedziałam się, że "płód obumarł". Dla mnie to było dziecko, nie płód, moje maleństwo, mój mały skarbek, którego nosiłam pod sercem.

Nadal leżałam na leżance, badanie trwało. Nadal byłam bez bielizny i patrzyłam na ekran, na którym nie widziałam żadnego ruchu swojego maleństwa. Zaczęłam histerycznie płakać i mówić, że to niemożliwe, że przecież jeszcze niedawno, wspólnie słuchaliśmy bicia serduszka. A lekarz do mnie z hasłem "nie płacz, makijaż rozmażesz". Byłam w takim szoku, że nawet nie zareagowałam. Dziś myślę, że zadbałabym o to, by poniósł konsekwencje, jak można coś takiego powiedzieć kobiecie, która dowiedziała się o tym, że serce jej dziecka przestało bić?! Powiedziałabym coś, żeby mu w pięty poszło, zwyzywała, napisała skargę - cokolwiek. Ale wtedy nie zrobiłam nic. Nie byłam w stanie nawet się wkurzyć, odburknąć, zwrócić uwagę. Nic. Totalnie nic.

Poronienie (zdjęcie ilustracyjne)
Poronienie (zdjęcie ilustracyjne) Fot. Gra?yna Makara / Agencja Wyborcza.pl

Listopad 2017

Po tym zdarzeniu nie wiedziałam już, czy chcę mieć jeszcze jedno dziecko. Momentami zastanawiałam się, że może powinnam skupić się na tym, które już mam i całe pokłady miłości przenieść na nie. Rozważałam nawet, że może to jakiś znak "i tak właśnie powinno być". Ale wewnątrz czułam, że przecież zawsze chciałam mieć więcej dzieci. To był dziwny czas dziwnych myśli, obstawiam też, że i dziwnych zachowań. Byłam rozgoryczona, smutna, zła, niezdecydowana, rozżalona. Ogrom tych wymieszanych ze sobą emocji był nie do opisania. Chwilami nawet zastanawiałam się, czy psychika mi nie siada i nie zaczynam wariować od tego wszystkiego.

Na pewno dużym wsparciem był mój mąż, który stwierdził, że jakiej decyzji bym nie podjęła - on ją uszanuje. Chociaż wiedziałam, że też marzy o kolejnym potomku. Dlatego po kilku miesiącach, gdy emocje nieco opadły i jakoś pogodziłam się ze stratą na tyle, na ile było można, stwierdziłam, że spróbujemy. I nigdy o tym nikomu nie mówiłam, ale wiedziałam, że to ostatnia próba, bo na więcej nie miałabym siły. 

Luty 2018 

W końcu po kilku miesiącach od poronień ponownie zaszłam w ciążę. Chociaż były momenty, że zastanawiałam się, czy naprawdę chcę próbować kolejny raz. Bałam się, że chociaż jestem osobą silną psychicznie, to kolejnej utraty dziecka nie zniosę. I trzeba przyznać, że gdy zobaczyłam dwie kreski, to moja radość była przemieszana z przerażeniem. Dziwne uczucie, nie umiem go nawet opisać. To tak jakby połowa mnie się cieszyła, a druga połowa wręcz przeciwnie. Mówi się, że w ciąży kobieta nie powinna się denerwować. A ja stresowałam się przez całe 9 miesięcy. Drżałam przed każdą wizytą u lekarza. Ciągle miałam w głowie słowa lekarza, które padły w momencie, gdy straciłam drugie dziecko - 'serce przestało bić, płód obumarł'. Na szczęście nic takiego się nie stało. I znalazłam lekarza, który był nim z powołania, potrafił mnie wesprzeć i uspokoić, bo wiedział, przez co przeszłam.

Do poronień zaczęłam się przyznawać dopiero po kilku latach. Wcześniej nie przechodziło mi to przez gardło. Nie tylko było to zbyt bolesne, ale też ciągle miałam takie poczucie, że jestem gorsza. Wstydziłam się. Dziś uważam, że to chore, bo czego miałam się wstydzić? Ale wtedy się naprawdę wstydziłam, wydawało mi się, że inni będą na mnie patrzeć, jakbym była gorsza. Gdy zaczęłam się otwierać na ten temat, przeżyłam szok. Okazało się, że... wiele moich koleżanek przeżyło to samo! I też krępowały się o tym mówić innym, bojąc się ich reakcji i tego co pomyślą.

Jedna z koleżanek powiedziała mi, że po stracie dziecka czuła się gorsza. Wydawało jej się, że jest pusta i wybrakowana. I te słowa padły z ust większości moich znajomych, które poroniły. I każda przyznała też, że nie otrzymała odpowiedniego wsparcia. W szpitalach padały hasła "może pani skorzystać z pomocy psychologa", jednak tak naprawdę nikt się nimi fachowo nie zaopiekował, nie okazał zrozumienia i wsparcia.

Uważam, że opieka nad kobietami po poronieniach jest w Polsce żadna. I nie będę tu polemizować z różnymi statystykami w mediach, które pokazują, jak to jest lepiej, że tyle się zmienia. Ja poroniłam kilka lat temu, jedna z moich koleżanek - w tym roku. I przeżywała to samo co ja i inne dziewczyny, z którymi rozmawiałam. W mojej ocenie kobiety nie są kompletnie przygotowane na możliwość utraty dziecka. Ja też nie byłam. Wyszłam z założenia 'o są dwie kreski na teście, za 9 miesięcy urodzę' i tyle. Nie mówię o tym, żeby psuć innym radość, ale żeby w ogóle brać pod uwagę także inne scenariusze. Może gdybym ja sama wiedziała, że około 15 proc. ciąż (czyli mniej więcej co siódma) kończy się przed 22 tygodniem, byłbym mniej zdruzgotana stratą. Może, a może wcale nie? Nie wiem. 

Wiem natomiast co innego. Gdy wydarzy się najgorsze, kobiety powinny być zaopiekowane, dostać odgórne i fachowe wsparcie. I to bez pytania "chce pani porozmawiać z psychologiem?", bo daję sobie rękę uciąć, iż połowa powie, że nie chce. Wtedy nie chce się z nikim gadać, nikomu opowiadać o uczuciach. Mnie też się nie chciało. Cała byłam jednym wielkim bólem, ale miałam starsze dziecko, miałam dla kogo żyć. Niektóre z moich koleżanek nie były w stanie odnaleźć sobie tej iskry. Mówiły, że nie chciało im się żyć, do tego stopnia nie radziły sobie ze stratą. I niech nikt mi nie mówi, że mogły skorzystać z jakiejś pomocy, bo one nie były w stanie, by o nią prosić.

Nie wiem, jak miałoby wyglądać przygotowanie kobiet do tego, że ciąża może nie zawsze skończyć się powodzeniem. Być może powinnyśmy to słyszeć w gabinecie lekarskim na pierwszej wizycie? Być może garść faktów medycznych byłaby wielu pomocna. Być może jednak ciężarna powinna usłyszeć to od kogoś innego: matki, siostry, przyjaciółki, która sama to przeżyła. Nie czułaby się "gorsza i wybrakowana". Byłoby łatwiej. Dużo łatwiej, dlatego dziś opowiedziałam swoją historię. Historię, którą sama chciałabym usłyszeć jakieś 7 lat temu. 

Wysłuchała: Justyna Fiedoruk

Jeżeli i ty masz za sobą podobne doświadczenia, napisz do mnie: justyna.fiedoruk@grupagazeta.pl. Wasze historie są dla nas ważne. Gwarantujemy anonimowość. 

Więcej o: