Pierwszą ciążę straciłam w czwartym miesiącu. To było moje najcięższe poronienie. Miałam już typowe ciążowe objawy. Mdłości, bolesne piersi, byłam zmęczona, chciało mi się spać. Czułam się już kobietą w ciąży. O dziecko staraliśmy się kilka miesięcy, byliśmy gotowi na większą rodzinę, wszystko miało iść zgodnie z planem.
W nocy poczułam skurcze i zaczęłam krwawić. Byłam sama w domu, wiedziałam, że muszę jechać do szpitala. Wsiadłam w taksówkę. Czułam, że dzieje się coś złego, podejrzewałam, że to może być poronienie.
W szpitalu okazało się, że nie jestem pilnym przypadkiem. Dla mnie sytuacja była dramatyczna, ale dla ludzi na oddziale ginekologicznym byłam przypadkiem, który może poczekać. Pierwszeństwo miały kobiety, które przywoziły karetki w zaawansowanych ciążach. Rozumiałam, że muszę poczekać.
Po kilku godzinach znalazł się lekarz, który mnie zbadał. Potwierdził, że z ciąży nic nie będzie. Dostałam leki rozkurczowe. Miałam się pojawić po kilku dniach na kontrolę. I to tyle. Mogłam wracać do domu.
Kiedy wyszłam ze szpitala, już świtało. Do domu wróciłam pieszo. Płakałam ze złości. Nie mogłam poradzić sobie z tym, że cztery miesiące miałam za sobą, ale się nie udało. Denerwowało mnie to, że będę musiała starania o dziecko zaczynać od nowa.
Nie rozpaczałam za dzieckiem. Może dlatego, że nie czułam jeszcze ruchów płodu, ta ciąża dopiero się rozpędzała. Nieprzyjemne było to, że moje ciało zachowywało się tak, jakby było w ciąży, szykowało się na dziecko. A tu, w jednym momencie, zostało to przerwane. Miałam poczucie straty, ale nie straty dziecka, tylko straty czasu. Byłam zła na swój organizm, że mnie zawiódł.
Za drugim i trzecim razem, kiedy mi wyszedł pozytywny test ciążowy, już nie umiałam się cieszyć. Nie opowiadałam rodzinie i przyjaciółkom, że znowu jestem w ciąży. Bałam się, że jeśli się nie uda, będę musiała znowu to odkręcać, tłumaczyć się z tego, co się stało.
Dziwiło mnie to, że kiedy moje koleżanki dowiedziały się, że poroniłam, przyjechały do mnie i traktowały mnie jak obiekt nieszczęścia, jak kogoś, komu trzeba współczuć. Bardzo się ze mną cackały. A ja w ogóle nie wiedziałam, dlaczego one to robią. Wydawało im się, że przeżywam traumę, że kompletnie się rozsypałam. Nie było tak.
Poroniłam trzy razy. Za drugim i trzecim razem były to wczesne ciąże. Ósmy, dziewiąty tydzień. Dopiero czwartą ciążę udało się utrzymać. Urodziłam zdrowe dziecko. Potem zaszłam w piątą ciążę. I też się udało. Mam dwoje dzieci.
Po dwóch porodach wiem, że straty ciąży w pierwszych miesiącach nie da się porównać do emocji, które towarzyszą kobiecie, która dobrnęła do szóstego, siódmego miesiąca i nie jest jej dane, aby urodzić żywe dziecko. To musi bardzo boleć.
W zaawansowanej ciąży kobieta zna już płeć, czuje ruchy, szykuje wyprawkę, wybiera imię dla dziecka, ma zdjęcia dziecka z USG, ma wyraźny ciążowy brzuch. Straty ciąży na zaawansowanym etapie nigdy nie porównywałabym do poronienia w pierwszych tygodniach, miesiącach ciąży.
Irytuje mnie i złości to, że wczesnym poronieniom nadajemy znamiona niewyobrażalnej straty, tragedii, śmierci w rodzinie. Dla mnie to, że nie udało się utrzymać trzech ciąż, było informacją, że organizm z jakiegoś powodu pozbywa się płodu. Trzeba było znaleźć przyczynę i próbować dalej.
Myślę, że większą tragedią jest to, że są kobiety po kilku poronieniach, które nie mają pieniędzy na leczenie prywatne i na opłacenie dobrych ginekologów. Jeśli leczą się na fundusz, nie dostaną skierowania na wiele drogich badań, będą latami czekały na termin wizyty u specjalistów.
Kilkanaście tysięcy wydaliśmy na to, aby znaleźć przyczynę, dlaczego poroniłam trzykrotnie. Ja miałam szczęście, że nas było stać na drogie leczenie, na lekarzy, musiałam wykonać bardzo dużo kosztownych badań.
W czwartej ciąży brałam leki, robiłam zastrzyki w brzuch. Udało się, bo byłam pod bardzo dobrą opieką medyczną. To, że miałam pieniądze i dobrego lekarza, dało mi bardzo duży komfort psychiczny. Uważam, że gdybym miała się leczyć państwowo, pewnie trwałoby to kilka lat. Mogłoby skończyć się tak, że nie mielibyśmy dzieci.
Podczas moich starań o dziecko lekarz w pewnym momencie poprosił mnie, abym nie robiła kompulsywnie testów ciążowych, tylko poczekała, wyluzowała i przestała kontrolować. Miałam w domu całą baterię wszystkich dostępnych na rynku testów ciążowych. Co chwila latałam badać krew, aby potwierdzić hCG. Dzisiaj wiem, że to była chęć, aby absolutnie wszystko mieć pod kontrolą, aby nie uciekła mi żadna ciąża. Nawet gdyby miała trwać dwa dni, to ja bym o niej wiedziała.
Mnie poronienia nie załamywały, nie wpadałam w otchłań bólu. Jeżeli coś mi się nie udaje, to próbuję do skutku. Bardzo rzadko zdarzają mi się momenty, kiedy się poddaję. W zasadzie nie pamiętam, żebym coś takiego miała. Moja konstrukcja psychiczna pomaga mi gładko przejść przez przeciwności losu. Od lekarzy nie oczekiwałam współczucia, użalania się nad mną, tylko zapewnienia, że medycyna wie, jak mi pomóc i że będzie dobrze.
Pamiętam moment, kiedy lekarz poprosił mnie, żebym przestała traktować zajście w ciążę jak zadanie do wykonania. Ciąży nie da się wpisać do tabelki w Excelu.
Projektujemy całe swoje życie. Urlop zaklepujemy pół roku przed wakacjami. O tym, gdzie i kiedy pojedziemy na narty, wiemy już latem. Wszystko chcemy mieć pod kontrolą. Złości nas to, że coś nie idzie zgodnie z planem. Chcemy wpisać ciążę - jak wszystko inne w naszym życiu - w tabelkę. Idealnie zajść w ciążę jesienią, dziecko urodzić latem, a we wrześniu już jechać z maluchem na wakacje. Kiedy plan zaczyna się komplikować, nie podoba nam się to, że nie wszystko jest tak, jak chcemy i planujemy. Nie potrafimy godzić się z tym, że są momenty w życiu, na które nie mamy wpływu i które od nas nie zależą. I pewnie stąd rozpacz.
Widzę, co się dzieje na serwisach społecznościowych. Celebrytki są tęczowymi mamami, bo dostały okres po sześciu tygodniach, a nie po czterech. Nie podoba mi się to, że robimy z tego niewyobrażalną tragedię. Dobrze, że mówimy o poronieniach. Wiem, że dzięki temu, że kobiety piszą, odzywają się na forach, w mediach społecznościowych, kobiece przeżycia nie są już tematem tabu. Poronienie nie jest już wstydem, naznaczeniem, czymś złym dla kobiety.
Kiedyś nie było testów ciążowych, nasze matki i babki nie wiedziały nawet, czy były w ciąży. Miały spóźnione okresy. Mam wrażenie, że teraz za bardzo skupiamy się na każdym momencie życia, wszystko chcemy nazwać, przeżyć, zaznaczyć, pokazać.
W czwartej ciąży do piątego miesiąca nie mówiliśmy nikomu o tym, że znowu czekamy. Chcieliśmy zachować to dla siebie. Oczywiście, że bałam się, że po raz kolejny się nie uda. Nie chciałam przywiązywać się do myśli, że jestem w ciąży. Dopiero kiedy poczułam ruchy dziecka, uwierzyłam, że tym razem będzie dobrze. Zaczęłam cieszyć się ciążą.
Jestem po trzech poronieniach, ale nie mam traumy. Nie mam też żalu ani poczucia straty. Myślę, że tak po prostu musiało być. Cieszę się, że udało się znaleźć przyczynę poronień i że urodziłam dzieci. Nie myślę o sobie, że jestem tęczową mamą. Uważam, że organizm wiedział, co robi. Nie złoszczę się na naturę, nie obrażam się na nią.
Wysłuchała Joanna Biszewska.