Pierwszy raz byłam w ciąży w 2016 roku. Miałam wtedy 22 lata. Przez całe 9 miesięcy nie miałam żadnych komplikacji. Dopiero pod koniec okazało się, że poród należy wywołać, ale tu też poszło z górki. Urodziłam piękną córeczkę Zuzannę.
Kilka lat później, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, myślałam, że tym razem będzie dokładnie tak samo. O jak bardzo ja się pomyliłam! W połowie ciąży okazało się, że mam nadciśnienie ciążowe i niedoczynność tarczycy. Nigdy wcześniej nie miałam z tym problemu, ale mówiłam sobie - "Ok, nic takiego się nie dzieje, będzie dobrze". I tak też rzeczywiście było, poza tym, że już do rozwiązania musiałam brać tabletki.
Na co dzień mieszkam w Warszawie, ale obie ciąże prowadziłam u profesora Krzysztofa Szymanowskiego w Poznaniu. Spytacie dlaczego? Jest to lekarz, który można powiedzieć, że jest w mojej rodzinie lekarzem rodzinnym, bo odbierał wszystkie porody. Nawet ja i mój brat przyszliśmy na świat z jego pomocą. Zatem wybór był dla mnie oczywisty. W 36 tygodniu pojechałam na wizytę i profesor Szymanowski powiedział wtedy, że ułożenie dziecka mamy dobre, ale nic nie wskazuje na to, żeby poród miał się odbyć wcześniej. Nie ukrywam, że to mnie trochę uspokoiło. Miałam czas na dokładnie przygotowanie się do kolejnego porodu. Nie spodziewałam się jednak, że wydarzy się to znacznie szybciej.
Był ciepły czwartkowy wieczór. Czułam się dziwnie i przez jakieś dwie godziny nie wyczuwałam ruchów dziecka. Pomyślałam wtedy, że mój syn śpi, więc dałam mu jeszcze chwilę. Kiedy zaczęłam się coraz bardziej stresować, zjadłam kawałek czekolady, położyłam się na boku i czekałam. Dalej nic. Napisałam do profesora, a ten kazał mi pojechać do szpitala przy ulicy Polnej, gdzie mieli mi zrobić KTG. W tamtym czasie mój lekarz prowadzący był tam ordynatorem. Pojechałam, podłączyli mnie pod KTG i usłyszałam:
Mam nadzieję, że ma pani ze sobą torbę, bo dziś już pani nie wyjdzie. Syn ułożony jest pośladkowo, pani ma ciśnienie 160/100. Zostawiamy panią na oddziale.
Myślę sobie, ale jak to pośladkowo? Przecież jeszcze dwa tygodnie temu był ułożony idealnie do porodu naturalnego. Jak to możliwe, że on się obrócił, a ja tego nie czułam?
Chwilę później byłam już w drodze na oddział. Było koło 22, gdzie w pokoju z innymi kobietami wymieniałam się doświadczeniami, dlaczego tutaj jesteśmy. Następnego dnia po rozmowie z profesorem Szymanowskim ustaliliśmy, że mam się szykować na cesarkę, bo nie ma na co czekać. Nie ukrywam, że ja bardzo jej nie chciałam. Wiedziałam, że jest to operacja i dochodzi się do niej dużo ciężej niż po porodzie naturalnym, a przy tym wszystkim trzeba zajmować się dzieckiem. Poród miał się odbyć w sobotę. Zaczęłam przyzwyczajać się do tej myśli i w sumie, nie mogłam się już doczekać. Bardzo chciałam poznać mojego syna. W sobotę rano idąc już na blok, mój lekarz powiedział:
Nigdy tego nie robię przed planowanym cesarskim cięciem, ale chodź, sprawdzimy, czy twój syn nie zrobił ci znowu psikusa.
Nastała cisza, po której usłyszałam coś, czego się nie spodziewałam. Okazało się, że syn po raz kolejny się obrócił i teraz znowu jest ułożony główkowo. Wspólnie ustaliliśmy, że nie ma sensu robić tej cesarki, skoro teraz jest już dobrze i mogę urodzić naturalnie.
Niestety moje nadciśnienie mimo tabletek wciąż było ponad normę, więc trzeba było ciąże rozwiązać. W kolejnych dniach zaczęliśmy wywoływać poród. Wszystko zaczęło się od balonika foleya, który rzeczywiście zadziałał i następnego dnia miałam rozwarcie na 4 cm. Następnego dnia miał na świat przyjść mój syn.
Lekarze podali mi oksytocynę, która rzeczywiście działała do pewnego momentu, bo miałam lekkie skurcze, poród postępował, ale w pewnym momencie wszystko się zatrzymało. Wtedy też po raz pierwszy usłyszałam, że dziecku spadło tętno, ale ostatecznie wszystko wróciło do normy.
Po jakimś czasie został mi przebity pęcherz płodowy i się zaczęło. A, że jedno dziecko urodziłam już naturalnie, to wiedziałam, że jeszcze chwila i mój synek będzie ze mną. Po jakiś dwóch godzinach czułam, że nadchodzą skurcze parte. Położna, która mnie badała, powiedziała, że to niemożliwe, bo nie czuje główki dziecka, ale ja wiedziałam, że to już.
W tym samym momencie nagle przybiegło do mnie kilku lekarzy, położne i jak przez mgłę słyszałam "Spada tętno, spada tętno". Zaczęłam panikować i płakać. Bałam się, że to może skończyć się tragicznie. Pamiętam, że ktoś dał mi coś do podpisania, do dziś nie mam pojęcia, co to było, ale wtedy było to dla mnie nieważne. Położne szybko mnie przebrały, przeniosły na łóżko i chwilę później, byłam na sali operacyjnej. Czekałam na krzyk, ale kiedy usłyszałam płacz dziecka, z niedowierzaniem zapytałam, czy to moje. Położne śmiały się, że przecież na sali nie ma innych rodzących, więc tak to moje dziecko tak pięknie płacze.
Położna przyniosła mi mojego syna Maksa. Płakałam jak wariatka, bo był najpiękniejszy na świecie. Kiedy lekarz chciał mi powiedzieć coś więcej, uprzedziłam go prośbą, która wszystkich rozbawiła.
Pokaże mi pani czy syn ma włosy?
- zapytałam.
Czemu to zrobiłam? Nie wiem, ale to znacząco rozluźniło napiętą sytuację. Mój syn miał tak bujną czuprynę, że potem z uśmiechem na ustach usłyszałam, że ma 10/10 punktów w skali Apgar.
Żeby nie było za nudno, to w międzyczasie miałam jakiś krwotok wewnętrzny, który na szczęście lekarze szybko opanowali. Podkreślę, że rodziłam w szpitalu państwowym, a czułam się zaopiekowana jak w prywatnej klinice. Do tego blizna po cesarskim cięciu, która jest moją najlepszą pamiątką, jest naprawdę ładna. Teraz już prawie niewidoczna.
Był to poród trudny, czasem nawet mówię, że traumatyczny, dlatego, że nigdy nie zapomnę uczucia strachu i bezsilności, kiedy lekarze mówili, że mojemu dziecku spada tętno. Następnego dnia przyszedł do mnie profesor Szymanowski i wyjaśnił, że przez te obroty, które mój syn wykonywał w brzuchu, owinął się tak pępowiną, że zrobił sobie szelki. Pamiętacie, jak mówiłam wam, że czułam skurcze parte? One rzeczywiście były tylko za każdym razem, kiedy mój syn chciał wejść w kanał rodny, cofał się i podduszał pępowiną. Ostatecznie wszystko dobrze się skończyło. Maksymilian urodził się 15 lipca 2020 roku, ważył 3100 g i mierzył 57 cm.
Jestem szczęśliwą mamą 5-letniej Zuzi i 14-miesięcznego Maksa.