Mama to ktoś, kto trwa przy dziecku niezależnie od tego, co przyniesie los. To ktoś, kto potrafi łączyć obowiązki rodzinne i zawodowe - czasem takie, które wydają się niemożliwe do połączenia. To ktoś, kto w trudnej sytuacji potrafi znaleźć drogę wyjścia, a przynajmniej walczy do końca, żeby tę drogę odszukać. Dlatego to właśnie matkom i ich sile poświęcamy nasz cykl artykułów pod hasłem "Mamy moc".
Wiosną tego roku Justyna Niwińska, fotografka specjalizująca się w sesjach rodzinnych, zrealizowała wzruszający projekt poświęcony tęczowym dzieciom i ich mamom. Tak nazywamy kobiety, które wcześniej straciły ciążę i dzieci, które urodziły się już po tym bolesnym wydarzeniu. Fotografka wysłuchała historii kilku kobiet, które zdecydowały się wraz ze swoimi pociechami stanąć przed jej obiektywem i o tym opowiedzieć. Jedną z tych kobiet jest Anna.
- Moja pierwsza ciąża zakończyła się poronieniem w siódmym tygodniu. Dla jednych to nic, "bo tam nic nie było" albo było małe, dla mnie - kobiety, matki - to było dziecko - wspomina Anna. Lekarz prowadzący na badaniu kontrolnym w szóstym tygodniu ciąży powiedział Annie, że nie słyszy bicia serca dziecka, ale jest przepływ krwi, więc wszystko jest w porządku. Anna przyjęła tę wiadomość ze szczęściem, nie podejrzewała, że może się stać coś złego. Wróciła do domu, postanowiła, że zrobi sobie wolne od pracy i oddała się błogiemu odpoczynkowi. Po kilku dniach na bieliźnie zobaczyła niepokojące palmy. Nie zastanawiała się zbyt długo, wiedziała, że trzeba się udać do szpitala.
- Do szpitala w Gliwicach miałam kilka kroków, poszłam tam z partnerem na piechotę. Przyjęła nas miła, młoda stażystka. Poprosiła, żebyśmy poczekali na lekarza. Nie trwało to zbyt długo, lekarz zaprosił mnie do gabinetu, polecił się położyć na fotelu, żeby zrobić USG - mówi Anna. Lekarz niestety nic nie mógł zobaczyć, masował brzuch Anny, potem zawołał innego lekarza, tamten zrobił dokładnie to samo, ale też nic nie widział na monitorze. Zgodnie stwierdzili, że widocznie coś się stało ze sprzętem, ale nie do końca byli tego pewni. Anna usłyszała: "Pani zostanie i modli się, by jutro coś było widać". Została.
To była największa trauma, bo przy każdej wizycie w toalecie spłukiwałam kawałki płodu.
Po pewnym czasie do szpitala przyjechała mama partnera Anny, pielęgniarka. - Tonem nieznoszącym sprzeciwu oznajmiła lekarzom, że mnie zabiera, a oni nas mogą gonić - mówi Anna. - Pojechaliśmy do szpitala w Rudzie Śląskiej. Kiedy tam dotarliśmy, był już późny wieczór, mimo wszystko zostałam przyjęta i zbadana przez lekarkę. Ta oznajmiła, że niestety nastąpiło poronienie... - opowiada. Następnego dnia Anna musiała przejść znaną wszystkim kobietom z takimi doświadczeniami procedurę. Dostała tabletki poronne i czekała. - To była największa trauma, bo przy każdej wizycie w toalecie spłukiwałam kawałki płodu - wspomina.
Podczas pobytu w szpitalu Anna trafiła w końcu pod opiekę starszego lekarza, którego miło wspomina aż do dziś. Po pewnym czasie od momentu, kiedy tabletki poronne zaczęły działać, zbadał ją, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Dla Anny było to bardzo ważne badanie, nie tylko z przyczyn medycznych. Lekarz powiedział coś, co bardzo podniosło ją na duchu i pomogło pogodzić się ze stratą. "Widzi pani, ja jestem ginekologiem z dużym stażem. Moja córka też poroniła, a dziś jestem dziadkiem kilkuletniej dziewczynki. To się dzieje każdego dnia. Przyjmujemy tutaj codziennie kilkanaście kobiet w takiej sytuacji jak pani!".
Ta rozmowa uświadomiła Annie, że nie jest odosobnionym przypadkiem i nie musi się obwiniać. - Wcześniej nie miałam pojęcia, że samoistne poronienia zdarzają się tak często. A ja, jadąc do szpitala, myślałam, że coś jest ze mną nie tak - kończy swoją historię Anna, która dziś jest mamą trzyletniego Kuby i niespełna dwuletniego Leona.