"Nasze szczęście trwało niecałe 12 godzin". List do redakcji

"Mimo niezliczonej ilości badań, codziennego KTG i USG lekarze nie wiedzieli, w czym tkwi problem" - trudną historię swojej ciąży w liście do redakcji opisała Marianna.

W styczniu 2015 roku prowadzący mnie ginekolog w trakcie badania USG potwierdził bliźniaczą ciążę. Nie byłam szczególnie zaskoczona tą informacją, bo genetycznie jestem "obciążona" bliźniętami. Na początku wszystko było w porządku, ciąża rozwijała się prawidłowo, ale w trzynastym tygodniu nastąpiło obumarcie jednego płodu i wchłonięcie go przez drugi. Ginekolog stwierdził, że zdarzają się takie sytuacje. Przetrwałam to. Na połówkowym USG wyszły jednak pierwsze nieprawidłowości. Lekarz prowadzący skierował mnie do swojego kolegi w szpitalu wojewódzkim w Olsztynie, żeby ten zrobił szczegółowe badania. Tam dowiedziałam się, że będę mieć córkę. Poza tym badanie wskazało pępowinę dwunaczyniową, lekarz poinformował mnie też o nieprawidłowych obrazach serca, żołądka, nerek i kości.

Oficjalny powód

W 29. tygodniu ciąży trafiłam już na stałe do szpitala wojewódzkiego w Olsztynie ze skurczami macicy i ryzykiem przedwczesnego porodu. A przynajmniej taki był oficjalny powód. Trzeba było w końcu wpisać coś do dokumentacji. Tak naprawdę jednak lekarz prowadzący chciał mieć mnie na oku, bo nie podobał mu się sposób, w jaki płód przybiera na wadze. I tak. Okazało się, że dziecko cierpi na hipotrofię (przyp. red.: zahamowanie wzrostu płodu). Nikt nie wspominał o rozwiązaniu ciąży.

Mimo niezliczonej ilości badań, codziennego monitorowania zapisów KTG i codziennych badań USG lekarze nie wiedzieli, w czym tkwi problem. W ciąży wystąpiło też małowodzie - wody płodowe praktycznie do rozwiązania miałam na minimalnym poziomie, córeczka od 35. tygodnia ciąży przestała przybierać na wadze. Oscylowała w granicach 1700-2200 g.

'W styczniu 2015 roku prowadzący mnie ginekolog w trakcie badania USG potwierdził bliźniaczą ciążę.''W styczniu 2015 roku prowadzący mnie ginekolog w trakcie badania USG potwierdził bliźniaczą ciążę.' Shutterstock

Wreszcie w 38. tygodniu ciąży, lekarze zdecydowali, że trzeba wywołać poród. Urodziłam córeczkę 1 września o godzinie 7.05, zaraz po pierwszych syrenach symbolicznie przypominających o rozpoczęciu II wojny światowej. Poród nie był trudny - malutka mierzyła 42 cm i ważyła równe 2 kg.

Walka o życie i zdrowie córki

Pamiętam do tej pory jak lekarz ją obejrzał i z ulgą stwierdził, że wszystko jest w porządku, że niepotrzebnie się martwiliśmy i że teraz może spokojnie wybrać się na urlop (co zresztą zrobił). Nasze szczęście trwało niecałe 12 godzin. Po kangurowaniu i przeniesieniu nas z traktu porodowego na oddział położniczy mała długo spała. Ponieważ poród był sztucznie wywołany i laktacja jeszcze u mnie nie ruszyła, położne zdecydowały, że trzeba ją nakarmić mlekiem zastępczym. Po pierwszym karmieniu córeczka zachłysnęła się mlekiem i zsiniała. Trafiła na OIOM. Tak zaczęła się nasza walka o jej życie i zdrowie córki. 

Dopiero po czasie wszystko zrozumiałam

Przez całą ciążę czułam się zaopiekowana przez zespół lekarzy, momentami rodził się we mnie nawet bunt, że jestem przetrzymywana w szpitalu bez żadnego ważnego powodu. Dopiero po czasie zrozumiałam, że te liczne badania (zazwyczaj odbywające się z udziałem zespołu studentów medycyny z wymiany zagranicznej) miały na celu znalezienie przyczyny anomalii mojej ciąży. Córka urodziła się z symptomami zespołu VACTREL (przyp. red.: wystąpienie przynajmniej trzech z siedmiu wad wrodzonych: kręgów, odbytu, serca, przetoki tchawiczno-przełykowej, przełyku, nerek, kończyn). Ostatecznie w badaniach genetycznych potwierdzone zostały anomalie w kodzie genetycznym, ale niewystarczające dla pełnego obrazu zespołu VACTREL. Mała spędziła długie miesiące w warszawskim Centrum Zdrowia Dziecka, gdzie przeszła szereg operacji ratujących życie. Teraz znajduje się pod opieką znakomitego traumatologa-chirurga dziecięcego Pawła Grabala z Białegostoku.

Gdy w 29. tygodniu wylądowałam na "chwilę" w szpitalu w Olsztynie była końcówka czerwca. Gdy wychodziłam z córką ze szpitala w Warszawie, był koniec listopada. Dziś mija prawie pięć lat od tych wydarzeń i mogę stwierdzić, że albo przez te lata trafiłam na wspaniałych polskich lekarzy, albo miałam po prostu dużo szczęścia, że historia moja i Martynki miała szczęśliwy finał.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.