W Polsce kobiety w wieku 35+ są objęte programem badań prenatalnych: USG i pobranie krwi do oznaczenia markerów. Umówiłam się na badanie w 12 tygodniu ciąży, na zupełnym luzie. Nie miałam żadnych przeczuć. W pierwszej ciąży miałam rewelacyjne wyniki. Gabinet był malutki, dość ciemny. Położyłam się na łóżku, specjalistka perinatologii zaczęła mnie badać. Miała na sobie maseczkę, nie wiedziałam jej wyrazu twarzy.
"Nie widać nosa, nie widać wargi, ale widać rączki, nóżki. Przezierność karkowa, a zmierzmy jeszcze raz, a spróbujmy zmierzyć jeszcze raz". Ona to mówiła do siebie, trochę tak pod nosem. Bardzo uważnie mnie badała. W pierwszej ciąży to badanie trwało 10 minut, tutaj pół godziny.
Po zakończeniu USG lekarka długo przygotowywała szczegółowy opis. Kiedy skończyła, powiedziała, że widzi bardzo dużo nieprawidłowości, w tym wadę serca, uogólniony obrzęk płodu, że nie widać tyłu czaszki i jest bardzo wysoka przezierność karkowa, świadcząca o ryzyku wad wrodzonych i chorób genetycznych. U mnie było prawie sześć, a ryzyko wystąpienia choroby genetycznej wiąże się z podwyższeniem tego parametru od trzech milimetrów.
Poprosiła, abym koniecznie i jak najszybciej umówiła się na badanie inwazyjne. Widziałam, że była przestraszona. Dała mi opis i wydruk zdjęć. To była na pół strony rozpiska rozmaitych wad, które pani doktor na tym USG zobaczyła.
Wyszłam z gabinetu, ale niewiele do mnie wtedy docierało. Pomyślałam sobie, że Ok, pójdę, zbadam się, oddam próbkę krwi, umówię się na kolejne badanie. Poszłam jeszcze do pielęgniarek do gabinetu, pobrały mi krew na oznaczenie markerów PAPP-A i beta-hCG.
Po wszystkim poszłam do łazienki, żeby umyć ręce. I wtedy dopiero rozpłakałam się, bo do mnie dotarło, że to jest chyba naprawdę poważna wada, że jest bardzo źle.
Na recepcji, kiedy chciałam umówić się na badanie inwazyjne, okazało się, że jest potrzebne skierowanie. Nie rozumiem, dlaczego lekarka, która robiła mi USG, doświadczona perinatolog, z dyplomami na ścianie, nie mogła mi wystawić tego skierowania?
Następnego dnia musiałam iść do lekarki prowadzącej ciążę, poprosić o skierowanie i dopiero wtedy mogłam umówić się na biopsję kosmówki. Okazało się, że bardzo mało przychodni w Warszawie robi biopsję kosmówki na NFZ. I tak musiałam za to badanie zapłacić. Nie mogłam czekać.
'Gdy wreszcie znaleźliśmy szpital (w innym niż Warszawa mieście wojewódzkim) , poczułam, że jestem traktowana jak dorosły człowiek. Przed zabiegiem lekarka została ze mną jeden na jeden, miała dla mnie czas' fot: shutterstock
Decyzję, że nie jestem gotowa na czekanie na obumarcie płodu, na urodzenie martwego dziecka, na sprowadzenie na świat głęboko upośledzonego dziecka, miałam podjętą jeszcze zanim zaszłam w ciążę. Po prostu wiedziałam, że to absolutnie zrujnuje mnie psychicznie.
W liceum miałam styczność z dziećmi z głębokim upośledzeniem. Byłam wolontariuszką w szpitalu na oddziale dziecięcym. Widziałam dzieci, które od urodzenia nie komunikują się ze światem, nie ruszają się, nie słyszą, leżą z rurką PEG do karmienia dojelitowego. Te dzieci leżały w szpitalnych łóżkach 24/7. Nikt ich nie chciał. I nikt - poza personelem szpitalnym - do nich nie przychodził, nikt ich nigdy nie odwiedzał. To doświadczenie bardzo mocno na mnie wpłynęło. Wiedziałam, że nie jestem gotowa psychicznie na taką rodzinną tragedię i na sprowadzenie na świat aż takiego cierpienia.
Wiedziałam też, że moja rodzina tego nie udźwignie. Mamy już jedno dziecko. Musiałabym zostawić syna, aby siedzieć w szpitalu z ciężko upośledzonym braciszkiem czy z siostrzyczką. Znam rodzinę, w której jedna z córek jest głęboko niepełnosprawna, nie mówi, leży z tracheotomią. Zdrowa córka mówi, że chciałaby być jak chora siostra, bo przynajmniej miałaby uwagę rodziców.
Mój mąż bardzo głęboko przeżył to, co nas spotkało. Do tej pory nerwowo śpi, ma koszmary. Wiedzieliśmy, że to nie była ciąża z jedną wadą, którą można operować, to była ciąża z bardzo licznymi wadami płodu, w tym z trisomią chromosomu 18, czyli zespołem Edwardsa.
Nikt w moim otoczeniu nie oczekiwał ode mnie heroizmu. Nikt. Moi bliscy nie przekonywali mnie, abym donosiła ciążę i urodziła bardzo chore dziecko. Widziałam też, że lekarze, którzy czytali moje badania i rokowania, doskonale rozumieli, że trzeba mieć specyficzne priorytety w życiu, aby pomimo wszystko, chcieć donosić ciążę z taką wadą. Ale nie mogli mi pomóc.
Nie dziwię się lekarzom, doskonale ich rozumiem. Kiedy powiedzieliśmy mojej ginekolożce, że oboje jesteśmy zdecydowani na aborcję, szczerze odpowiedziała nam, że nie może nam pomóc, bo dla niej to byłby kryminał. Ale pocieszyła nas, że Warszawa to nie jest Nowy Targ, że w stolicy jest mnóstwo bardzo mądrych lekarzy, którzy w szpitalu mnie przyjmą i pomogą.
Lekarz nigdy nie ma pewności, czy pacjentka, która mówi, że chce przerwać ciążę, naprawdę bardzo tego potrzebuje, czy może jest fanatyczką, która próbuje podpuścić, żeby zrobić z tego aferę. Lekarze boją się świrów, którzy za wszelką cenę będą usiłowali ich pogrążyć, żeby wygrać coś politycznie.
Każdy lekarz spędza sześć lat na akademii medycznej, potem kolejne sześć jako rezydent, zarabiając grosze, zaczyna zarabiać w miarę dobrze dopiero po 15 latach inwestowania w swoją karierę. Przeciętny lekarz nie będzie ryzykować swojej pozycji zawodowej. Przecież za pomoc w przerwaniu ciąży grozi mu więzienie!
Miałam stany lękowe, napady paniki, budziłam się w nocy. Podczas dnia z trudem udawało mi się normalnie funkcjonować. Cały czas, tylko i włącznie, myślałam o tym, jak bardzo boję się urodzić dziecko z tak głęboką wadą i że nie chcę tak żyć. Zagrożenie zdrowia psychicznego matki może być przesłanką do legalnego przerwania ciąży w Polsce. Dlatego poszłam do psychiatry, aby dostać zaświadczenie, że ciąża zagraża mojemu zdrowiu psychicznemu.
Psychiatra przeprowadziła ze mną bardzo długi i dokładny wywiad, miała wgląd w całą dokumentację medyczną ciąży. Wiedziała, że płód ma bardzo małe szanse na przeżycie, że bardzo prawdopodobne jest to, że po prostu urodzę martwe dziecko albo dziecko umrze tuż po porodzie. Wypytywała mnie o historię mojego zdrowia psychicznego, historię chorób, historię rodzinną. Dostałam zaświadczenie, że, w jej opinii, ciąża stanowi zagrożenie dla mojego zdrowia psychicznego.
Mąż zadzwonił do jednego z warszawskich szpitali. Mówił, że mam zaświadczenie, pytał, czy mnie przyjmą i czy dokonają zabiegu. Powiedzieli nam, że nie, że na takie pytania nie mogą odpowiadać telefonicznie. Miałam wszystkie możliwe papiery do przeprowadzenia aborcji, a mimo to nie chcieli mnie przyjąć do szpitala na zabieg.
Nie chciałam poddać się nielegalnej aborcji. Co do zasady lubię robić rzeczy legalnie, bez łamania prawa. Mam też poczucie, że kiedy robię coś zgodnie z prawem, to prawo mnie chroni, jest po mojej stronie. Wierzę w to, że jeżeli same nie będziemy głośno żądać respektowania naszych praw ze strony instytucji, to nikt ich nigdy nie będzie respektował. I zawsze będziemy się bały.
Ciąża fot: shutterstock
Mamy rok wyborczy, patrzę na programy różnych ugrupowań politycznych i zdrowie reprodukcyjne kobiet nie jest na agendzie żadnego ugrupowania. Jak dotąd, Donald Tusk o tym nie mówi, Lewica też tak niespecjalnie uczyniła z tego temat swojej kampanii. I to mnie bardzo smuci.
Legalna aborcja w Polsce to w statystyce przypadki bardzo rzadkie, kilkadziesiąt kobiet rocznie. Politykom wychodzi na to, że problemu nie ma, można kobiety poświęcić na ołtarzu głosów wyborczych.
Gdy wreszcie znaleźliśmy szpital (w innym niż Warszawa mieście wojewódzkim), poczułam, że jestem traktowana jak dorosły człowiek. Przed zabiegiem lekarka została ze mną jeden na jeden, miała dla mnie czas. Przez pół godziny rozmawiałyśmy, wytłumaczyła mi, na czym będzie polegał zabieg, trzymała mnie za rękę, mówiła: "Proszę się nie bać".
Są w Polsce lekarze, którzy potrafią poczuć czułość i empatię wobec pacjentki. Byłam zszokowana, że to jest polski szpital, polski oddział
Wszyscy lekarze, pielęgniarki, salowe były cudowne. Gdybyśmy żyli w normalnym kraju, powiedziałabym, który to szpital. Ale nie chcę nikomu robić problemów.
Podczas zabiegu bardzo brakowało mi męża. Nie mógł przy mnie być, bo szpitalne procedury na to nie zezwalają. Szkoda. Dostałam środki farmakologiczne, które wzniecają poronienie. To był 14. tydzień ciąży, płód miał sześć centymetrów. Poroniłam o 4.30 nad ranem. Byłam zupełnie sama. Płód wyglądał jak żaba. Przerażające uczucie.
Wysłuchała: Joanna Biszewska