Ginekolog: Teraz pojawił się nowy "znachor". Musimy z nim walczyć jak kiedyś z babkami

Pacjentka w dobie internetu: partnerka do dyskusji czy uciążliwy przypadek? Z dr Witoldem Rogiewiczem, ginekologiem-położnikiem, rozmawiamy o tym, jak internet zmienił relację lekarz-pacjentka i czy szukanie informacji na temat zdrowia w sieci może mieć dobre strony.

Karolina Stępniewska: Czy często zdarzają się pacjentki, które przychodzą do pana z postawioną przez siebie diagnozą?

dr n. med. Witold Rogiewicz, specjalista ginekolog-położnik: - Oczywiście. To już norma, że pacjentki konsultują się najpierw u dr Google. Tak jak kiedyś walczyliśmy ze znachorami i babkami, które leczyły całą wioskę, tak teraz musimy walczyć z dr Google.

Zresztą to nie tylko dr Google radzi. Radzą również koleżanki, babcie i mamy. Ale te różowe pigułki, co pomogły babci nie zawsze pomogą wnuczce, mimo że dolegliwości wydają się podobne. Czasami mam wrażenie, że pacjentki potrzebują mojej pieczątki, bo wszystko inne mają już obmyślone i zaplanowane.

Jak pan reaguje w takich sytuacjach?

- W czasie wizyty próbujemy ustalić właściwą diagnozę. Czasami zapisane przeze mnie leki są rzeczywiście takie same, jakie wymyśliła pacjentka. I jeśli to możliwe staram się, żeby były takie same, bo mam więcej szans, że nie będzie objawów ubocznych. W innych przypadkach okazuje się, że cała diagnoza pacjentki była błędna i szukamy wspólnie nowych rozwiązań.

Wspólnie to ważne słowo. Jeśli wplecie się w proces diagnozowania zdanie i opinie pacjentki to leczenie jest przez nią akceptowane i zdania koleżanek nie mają już znaczenia. Inne pacjentki po okresie konsultacji z Google, rodziną i lekarzami są zagubione i potrzebują uładzenia i ukierunkowania ich myślenia - to też łatwo zrobić w czasie rozmowy.

A czy pacjentka bez wykształcenia kierunkowego, może jednak okazać się dla pana partnerką do dyskusji na tematy medyczne?

Tak, oczywiście. Bardzo dużo zależy od problemu , z którym przychodzi pacjentka. Np. mając do czynienia z parą starającą się przez wiele lat o dziecko, po wielu stymulacjach, inseminacjach czy procedurach in vitro, wiem, że ich wiedza jest większa niż połowy ginekologów w tym kraju, którzy nie zajmują się tematyką niepłodności. Wiedza tych par oparta jest na doświadczeniu takim samym, jakiego nabierają lekarze w czasie procesu kształcenia.

Może jednak z internetu można dowiedzieć się też czegoś wartościowego na temat zdrowia?

- To zależy gdzie. Wiedza z Google nie ma wiele wspólnego z prawdziwą wiedzą. Prawdziwa wiedza medyczna w Internecie kosztuje, nie publikuje się badań darmo. Za poważną wiedzę się płaci. Ja wydaję od kilkuset do kilku tysięcy euro rocznie za dostęp do wyników badań, baz medycznych i publikacji, czy też na szkolenia i kursy.

Chyba że mówimy o doniesieniach typu "amerykańscy uczeni dowiedli, że..", np. jedzenie szczawiu i czekolady doprowadza do powstania kamieni nerkowych. Uczonych było trzech, badanych było dwóch, a uniwersytet był na Jamajce. Po takim newsie w dzienniku TV, następnego dnia prowadząca w telewizji śniadaniowej zaprasza producenta czekolady, rolnika od szczawiu i lekarza od nerek. Każdy mówi 3 zdania, które prowadzący przerywają stwierdzeniem: "Czas nam się kończy, ale przecież to temat rzeka, jeszcze do tego wrócimy. A teraz zapraszamy Pana, który połyka noże w Mam Talent". Niby informacja medyczna mająca pozory naukowości, a w efekcie bezwartościowy śmieć. Za to pół Polski nazajutrz nie je szczawiowej.

Jednak człowiek, któremu coś dolega, myśli sobie: "Jeszcze tyle czasu do wizyty, poczytam sobie w internecie, skąd ten ból w podbrzuszu, może już coś wezmę, to nie będę tracić czasu".

-Stosując się do rad z internetu można sobie zaszkodzić na dwa sposoby. Po pierwsze połykając nie te tabletki (na szczęście większość groźnych leków jest na receptę), a po drugie, i chyba ważniejsze: opóźniając właściwe leczenie. W wielu przypadkach zmarnowany czas jest tak samo groźny jak złe tabletki.

I niczego mądrego taki człowiek nie może przeczytać?

- Czasami może, ale nie wie, czy to, co czyta jest to prawdziwa wiedza, czy też porady pseudoekspertów. To dotyczy nie tylko medycyny. Jak ktoś zna się np. na budownictwie, wie, ile głupot piszą niby fachowcy od ogrzewania , rynien czy tynków, jak często są to artykuły sponsorowane przez producentów. To samo dotyczy medycyny.

Mimo że jestem specjalistą ginekologiem i pobieram rutynowo pacjentkom cytologię z szyjki macicy, to nie znam się na jej ocenie i barwieniu. Mimo, że pobieram wycinki do badań z guzów i torbieli to nie umiem ich ocenić histopatologicznie. I nie chcę występować jako ekspert w tych dziedzinach tylko dlatego, że nie jąkam się przed kamerami. Jako przykład podam telefon od pana redaktora z telewizji śniadaniowej z czerwca tego roku, który usilnie namawiał mnie, żebym wystąpił jako ekspert w sprawie bólu piersi po źle dobranym biustonoszu. Litości! "To gdzie ja mam zadzwonić ?" - zapytał, kiedy odmówiłem. "Nie wiem? Może do kobiety?" - odpowiedziałem.

Zatem z punktu widzenia lekarza nie ma żadnych dobrych stron tego, że pacjentki mają dostęp do informacji w internecie?

- Niekoniecznie. Zaletą jest np. to, że wiadomości, do których dotrze pacjentka, mogą dyscyplinować lekarza. Musi wiedzieć, o czym ona mówi, sprawdzić tę informację. To szczególnie ważne w przypadku lekarzy, którym nie chce się dokształcać, siedzą gdzieś w swoim gabinecie i są zadowoleni z wiedzy, którą zdobyli kilkanaście lub kilkadziesiąt lat wcześniej.

Przychodzi np. pacjentka w ciąży i pyta o badania prenatalne. I wie, że należą jej się trzy badania USG w ramach NFZ, że ważnym badaniem jest to przeprowadzane pomiędzy 11 a 14 tygodniem ciąży, w którym ocenia się ryzyko zespołów genetycznych, jak np. zespół Downa. Wie, że można równocześnie wykonać test PAPP-a. To zmusza lekarza do dokształcenia - na pytania pacjentki trzeba w końcu jakoś zareagować.

dr n. med. Witold Rogiewicz - specjalista ginekologii i położnictwa, ultrasonolog

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.