Tak. Mam dwie córki urodzone po chemii, po której rzekomo nie da się mieć dzieci

"Powtarzano mi, że to dobrze, że mam dzieci, bo po chemii którą dostaję, nie ma szans na macierzyństwo". Rozmowa z Moniką Dąbrowską z Fundacji Rak'n'Roll, jedną z bohaterek projektu "Boskie Matki" fundacji Rak'n'Roll.

Agata Górska: Miałaś zaledwie 29 lat i udane życie. Kochającego męża, dwoje małych dzieci. Janek miał wtedy 6 lat, Ania 4. I nagle: rak! Jak zaczęła się ta choroba?

Monika Dąbrowska: Na początku pojawiły się niepokojące objawy: krew w kale. Sądziłam, że to nic takiego, ale nie ustępowały, więc zaczęłam szukać przyczyn. Byłam u różnych lekarzy, w różnych placówkach. Nie zrobiono mi żadnych badań. Na podstawie wywiadu postawiono błędną diagnozę - wrzodziejące zapalenie jelita grubego - i przepisywano lekarstwa. Nie pomagały, więc sama szukałam informacji w sieci. Po kilku miesiącach błądzenia czułam, że jest źle i pierwsza postawiłam właściwą diagnozę. Sama zapisałam się na kolonoskopię. Powiedziałam o tym mojej siostrze i mężowi. Nie dowierzali.

A lekarze?

- Żadnemu nie przyszło do głowy, że choroba uznawana za atakującą ludzi starszych może pojawić się u 29-latki.

Kolonoskopia nie pozostawiała złudzeń?

- Lekarz onkolog wezwany w czasie tego badania dał 100 proc. pewności, że to nowotwór. Grupa G3, przerzuty do węzłów chłonnych. Okazało się, że wystarczyłoby podstawowe badanie per rectum, by mnie zdiagnozować. Straciłam pół roku. Za to potem już bardzo szybko przeszłam operację w warszawskim Centrum Onkologii na Wawelskiej i rozpoczęłam chemioterapię. Powtarzano mi wtedy, że to dobrze, że mam dzieci, bo po chemii którą dostaję, nie ma szans na macierzyństwo.

Ale nie planowałaś przecież kolejnych dzieci?

- Ależ skąd! Myślałam tak, jak myśli każdy normalny człowiek, w tym lekarze: że skoro w ciąży nawet tabletka przeciwbólowa może być groźna, to co dopiero leczenie onkologiczne. Chemia truje. Moja była skierowana na tkanki miękkie, bo miałam raka w jelitach. Czułam się tak, jakbym miała popalone wszystkie błony śluzowe. Zapach bolał. Na jedzenie nie mogłam patrzeć. Targały mną torsje, których nie umiano zatrzymać. Na koniec podawano mi nawet aviomarin, bo nic innego nie działało. Też nie pomógł.

Jak to znosiłaś?

- Po chemii większą część dnia przesypiałam, później na chwilę dochodziłam do siebie, ale zaraz czekała mnie kolejna dawka chemii. Myślałam, że przez to nie przebrnę. Raz nawet chciałam uciec ze szpitala. Byłam już przy drzwiach, ale naciskając klamkę przypomniałam sobie, że ze względu na Jaśka i Anię postanowiłam zrobić wszystko, żeby się wyleczyć. Wbrew sobie wróciłam na oddział. Czułam tę truciznę każdą komórką, a im dłużej ją brałam, tym było gorzej. Ciąża w takim momencie życia wydawała mi się niemożliwa, nie do utrzymania, nieodpowiedzialna. Przed chorobą marzyliśmy z Darkiem o trzecim dziecku, rak negatywnie zweryfikował te marzenia. Tak nam się wtedy wydawało.

Zaraz po zakończonej chemioterapii zaszłaś jednak w ciążę?

- Majka pojawiła się szybciej, niż zdążyliśmy pomyśleć. Byłam totalnie zaskoczona. W czasie leczenia cykl mi się zatrzymał, a złe samopoczucie interpretowałam jako skutki uboczne chemioterapii. Przecież podczas leczenia bardzo dużo wymiotowałam. Głowę miałam zupełnie gdzie indziej, walczyłam o życie. Studiowałam statystyki. Wyliczyłam sobie że mam 25% szans, by dożyć komunii Ani. Nie wiedziałam jeszcze czy leczenie się powiodło, czy nie ma przerzutów... W ogóle nie myślałam wtedy o kolejnym dziecku. Bałam się o siebie i starszaki.

Zdjęcie pochodzi z archiwum prywatnego Moniki DąbrowskiejZdjęcie pochodzi z archiwum prywatnego Moniki Dąbrowskiej fot:archiwum prywatne

Czyli spora niespodzianka. Jak się z tym czułaś? Jak zareagował mąż?

- Z jednej strony bardzo się ucieszyłam. Dziecko dawało mi nadzieję na wygranie z chorobą. Chciałam wierzyć, że to dobry znak, że oznacza zwycięstwo. Darek od początku był bardzo pozytywnie nastawiony. Dla niego był to powód do radości. Nie tylko z powodu dziecka, ale i z powodu pokonania raka. Chciał jak najszybciej zamknąć temat onkologiczny w naszym życiu. Z drugiej strony świadomość chemii, którą dopiero co przeszłam, brak pewności co do skutków leczenia i wyników (ze względu na ciążę nie można mnie było gruntownie przebadać, pozostały tylko podstawowe badania, krew, usg; z innymi trzeba było czekać aż do porodu) - powodowały silny strach. Czy na pewno wszystko się uda? W kółko wracał też temat tego, czy Majka będzie zdrowa. Ciąża przy takiej ilości chemii, jaką przyjęłam, wydawała mi się bardzo zagrożona.

A co mówili lekarze?

- Pierwszy lekarz, do którego poszłam, powiedział, że jestem nieodpowiedzialna, bo narażam samą siebie na szybszy nawrót choroby. Ciąża miała obniżyć mechanizmy obronne organizmu i tym samym rak miał szybciej powrócić. Potwierdziło to moje najczarniejsze obawy. Chciałam usłyszeć, że będzie dobrze, a dowiedziałam się, że jest źle i że to moja wina. Niemal wyczołgałam się z gabinetu. Byłam zdruzgotana. Wiedziałam, że nie usunę ciąży. Ale wiedziałam też, że jak choroba wróci, Darek zostanie sam z trójką maluchów. W dodatku czułam się, jakbym jedyna na całym świecie była w tak dramatycznej sytuacji.

Zmieniłaś lekarza?

- To był lekarz rodzinny, znajomy, tym bardziej mnie dobiła rozmowa z nim. Nie namawiał mnie na aborcję, ale trochę to sugerował. Był poruszony. Znał moją historię, leczył starsze dzieci. Widziałam, że jest zdenerwowany. Myślę, że nie miał złych intencji. On się naprawdę martwił i wierzył w to, co mówi. Ta wizyta skłoniła mnie jednak do czujnego wybrania ginekologa. Musiałam chronić swoje emocje. Poszłam do takiego lekarza, o którym wiedziałam, że będzie patrzył optymistycznie.

Myślałaś o psychologu?

- Nie miałam kontaktu z psychologiem. Bliscy mi powtarzali, że świetnie wyglądam, że jestem silna i że bardzo dobrze sobie radzę. Może rzeczywiście tak było? A może tylko mnie pocieszali? Nie wiem . Profesjonalnego psychologicznego wsparcia nie miałam i dziś myślę, że to źle. Mogłabym skuteczniej zminimalizować ten ogromny stres, gdybym wiedziała jak to zrobić.

Ciąża w cieniu raka przebiegała inaczej niż dwie pierwsze?

- Tak, ta ciąża była inna. Nie tylko pod względem komfortu psychicznego, ale również fizycznie. Bardzo dużo przytyłam, ważyłam ponad 70 kg a przed ciążą mniej niż 50. Nie miałam tyle siły i energii, co wcześnie. Leczenie dawało o sobie znać. Nie miałam zwolnienia, bo jestem freelancerem, projektuję wnętrza. W czasie leczenia robiłam projekty ale w którymś momencie odpuściłam, nie dawałam rady. Problemy finansowe mnie na szczęście nie dopadły, bo mąż zarabiał na utrzymanie rodziny. Aż do narodzin, czekaliśmy przyczajeni, pełni niepokoju.

Co doskwierało najsilniej?

- Najgorszy był strach. Nie tylko o siebie, ale i o dziecko i o siebie dla dziecka. Silny lęk i poczucie odpowiedzialności zatruwały mi życie bardziej niż sam rak. Miałam dni "załamki" gdy dopadały mnie czarne myśli i tworzyłam najgorsze scenariusze. Ale były też dni, gdy było łatwiej. Każdy kolejny tydzień to był krok do przodu, każde badanie mówiące, że z Majką wszystko dobrze - dodawało otuchy. To, że miałam starsze dzieci, pomagało mi się trzymać. One w wielu momentach były moją siłą. Pomagała mi też wiara. Zaglądałam czasem do pustego kościoła i powierzałam los Majki Bogu. To mi dawało nadzieję na pozytywne zakończenie.

Walczyłaś o spokój, pozytywne myślenie, podsycanie nadziei. Co jeszcze ci w tym pomagało?

- Wróciłam do normalnego życia. Zajmowałam się starszakami. Z tej "normalności" wyrywały mnie niekiedy złe myśli, czasem złe samopoczucie. Powtarzający się ból w okolicy wątroby zaowocował dodatkowym badaniem usg. Okazało się, że to nie przerzuty a ułożenie dziecka mi dokucza. To był czas czekania. Ale tak naprawdę tylko pozornie był spokojny. Gdzieś obok zawsze czaił się niepokój. Wtedy rozmawialiśmy z mężem, w ogóle bardzo dużo rozmawialiśmy... A poza tym Darek mnie bardzo dopieszczał. Nigdy w życiu nie dostałam od niego tylu kwiatów, co wtedy. Dużo jeździliśmy: do lasu, na spacery, w góry... Wyciągał mnie z domu, bym nie rozmyślała o zagrożeniach, o raku. Najtrudniejsze były właśnie te koszmarne myśli, choć niby takie racjonalne, uzasadnione. Nie było na nie innego lekarstwa jak dobre myślenie czy ciekawa rozmowa na różne tematy. Pomagało też otoczenie, przyjaciele. Zachowywali się super. Traktowali mnie normalnie, bez specjalnego wyróżnienia. Moi rodzice bardzo się martwili, ale o tym dowiedziałam się dopiero, jak Majka się urodziła. Przy mnie trzymali fason i pomagali mi we wszystkim.

Im dalej, tym było łatwiej?

- Każdy dzień dawał coraz większą pewność, że będzie dobrze. Mimo wracających wątpliwości, realnie nic złego się nie działo, Maja rozwijała się dobrze. Dziś myślę, że pozytywne nastawienie jest najważniejsze.

Maja, córeczka MonikiMaja, córeczka Moniki fot: zdjęcie pochodzi z archiwum prywatnego Moniki Dąbrowskiej

Dotrwałaś do porodu. To była ulga?

- Ogromna. Kiedy Majka się urodziła, wreszcie zeszło z nas powietrze. Była piękna, duża, zdrowa!

Dopiero wtedy można było sprawdzić, czy powiodło się twoje leczenie?

- Gdy urodziła się Majka, zrobiono mi wszystkie konieczne badania. Okazało się, że jestem czysta. Raka nie ma. Wyjęto mi też wkłucie centralne (port), które ciągle miałam pod obojczykiem po chemii. To oczywiście na jakiś czas dało mi komfort psychiczny, ale wiadomo jaka jest ta choroba, potrafi wrócić nawet po wielu latach. Długo czułam jej obecność, dopiero niedawno powiedziałam głośno, że wygrałam z rakiem. Ale każde badanie, nawet dziś, to dla mnie duże przeżycie.

Dwa lata po Majce urodziła się jeszcze Gabrysia?

- Tak. Mam dwie córki urodzone po chemii, po której rzekomo nie da się mieć dzieci. Staram się traktować Majkę i Gabrysię zupełnie normalnie, ale staram się też pamiętać, jakim są cudem. To często odrywa mnie od kołowrotka codzienności i pozwala się zatrzymać, pomyśleć o tym co jest naprawdę ważne. Uwielbiam patrzeć na nie, gdy śpią. Wtedy mam szansę posłuchać własnych myśli i wrócić do początków ich bycia z nami. Lubię je rano budzić, głaszcząc po włosach, one też to lubią. Majka ma piękne, grube, ciemne loki, Gaba - cieniutki jasny warkocz sięgający pasa...

fot: zdjęcie pochodzi z archiwum prywatnego Moniki Dąbrowskiejfot: zdjęcie pochodzi z archiwum prywatnego Moniki Dąbrowskiej Janek, Ania, Maja, Gabrysia: dzieci Moniki, fot: zdjęcie pochodzi z archiwum prywatnego Moniki Dąbrowskiej

Jak trafiłaś do Fundacji Rak'n'Roll?

- Pięć lat temu przeczytałam w gazecie historię dziewczyny, której macierzyństwo splotło się z rakiem. Bardzo silny, emocjonalny tekst, z którym w wielu momentach mogłam się utożsamić. Opisana była znana mi mieszanka radości i lęku. To splątanie w jednym czasie życia i śmierci. Bo gdy się choruje na raka, oddech śmierci czuje się na karku przez cały czas. To była rozmowa z Magdą Prokopowicz, założycielką Fundacji RnR. Napisałam do niej wtedy maila. Odpisała mi natychmiast i zaprosiła do udziału w projekcie Fundacji Boskie Matki i kampanii Wyrolluj Raka. Dziś wchodzę w skład drużyny RnR i aktywnie staram się pomagać chorującym. Program Boskie Matki-Reaktywacja, który teraz realizujemy, to spełnienie marzeń Magdy oraz wielkie i ważne zadanie jakie Fundacja postawiła przed sobą. Autorką i koordynatorką projektu jest Marta Ozimek-Kędzior, a ja bardzo się cieszę, że mogę ją w tym wspierać.

Na czym polega program?

- Program Boskie Matki ma uświadomić kobietom, że leczenie onkologiczne w czasie ciąży jest możliwe. Nie trzeba podejmować dramatycznej decyzji: "ja lub dziecko". Można walczyć o siebie, leczyć się i zostać mamą. Wiem, że to się nie mieści w głowie, mi też się nie mieściło, ale świadczą o tym przypadki kobiet, które były w takiej sytuacji i postanowiły zawalczyć. Wszystkie dzieci urodziły się zdrowe. Najstarszy chłopak ma 18 lat. Chemioterapia i ciąża wzajemnie się nie wykluczają. Każdy przypadek jest oczywiście inny i to nie jest reguła, dlatego każda kobieta w takiej sytuacji powinna być indywidualnie zbadana i dostać indywidualną propozycję leczenia. Ale w bardzo wielu przypadkach jest to możliwe. Dzieci rodzą się zdrowe, matki lepiej znoszą chemioterapię... Gdybym w czasie ciąży wiedziała to, co wiem dzisiaj, byłabym o Majkę i siebie znacznie spokojniejsza.

MONIKA DĄBROWSKA: Członek Zarządu Fundacji Rak'n'Roll (funkcja pełniona społecznie). Mama czwórki dzieci (Janka, Ani, Mai i Gabrysi) i jedna z bohaterek projektu "Boskie Matki". Prywatnie -przyjaciółka Magdy Prokopowicz. Projektantka wnętrz i graficzka, prowadzi własną pracownię projektową KURNIKart. W 2004 r. zdiagnozowano u niej raka jelita grubego. Po wielomiesięcznej walce z chorobą - wygrała! Choroba nie wróciła i dziś chce krzyczeć, że raka można pokonać! Z fundacją jest związana od 2010r. Wzięła udział m.in. w projektach "Rak'n'Rolling", "Boskie Matki", "Uczłowieczanie poczekalni onkologicznych" i wielu innych.

Więcej o:
Copyright © Agora SA