Urodziłam córeczkę mając na sobie niebieską sukienkę [LIST]

Trzymałam w objęciach swoje dziecko, a jedynym dźwiękiem, który słyszałam było szlochanie wzruszonego, wdzięcznego męża. To był dzień jego trzydziestych urodzin. Czy mogliśmy spędzić go piękniej?

Ciąża była najprzyjemniejszym okresem w moim życiu.

Ominęły mnie mdłości, zgada i wiele innych dolegliwości. Byłam aktywna. Czułam się pięknie i kobieco. Dzięki wyrozumiałości mojego szefostwa udało mi się pracować prawie do 9 miesiąca, w weekendy uczęszczałam na studia podyplomowe. Popołudnia spędzałam na zajęciach szkoły rodzenia, na basenie, albo leniwych przytulankach z mężem, który ochoczo rozmawiał z naszym maleństwem i czytał mu bajki.

Oczywiście odwiedzałam ginekologa, ale wykonywałam tylko niezbędne badania.

Podarowałam sobie słodkie zdjęcia z USG3D i inne tego typu wynalazki.

Każdego dnia myślałam ciepło o swojej córce i opowiadałam jej jak wygląda moje życie, do którego całym sercem ją zapraszam. 2 tygodnie przed terminem porodu zdecydowaliśmy się z mężem uciec na kilka dni za miasto, by uczcić jego trzydzieste urodziny, zrelaksować się i nabrać sił na poród.

Na nasz długi czerwcowy weekend wybraliśmy Świeradów Zdrój.

Wszystkie znaki na niebie i ziemi zniechęcały do wyjazdu. Nawet samochód odmówił posłuszeństwa, musieliśmy wypożyczyć zastępcze auto z wypożyczalni. W końcu, ku przerażeniu rodziny, z torbą do szpitala w bagażniku wyruszyliśmy w drogę. Spędziliśmy wspaniały letni dzień spacerując po parku zdrojowym, szwędając się po kawiarniach, jedząc lody i ogromną pizzę. Gdy wieczorem położyliśmy się do łóżka odeszły mi wody.

Mąż zbladł.

Byliśmy oddaleni 152 km od szpitala, w którym chciałam rodzić. Podczas gdy ja nerwowo pakowałam nasze rzeczy, Michał sprawdzał drogę do pobliskich szpitali.

Około 24.00, oświetleni wyjątkowo intensywnym światłem księżyca, wsiedliśmy do samochodu. Decyzja zapadła: jedziemy do Wrocławia, "na Brochów", bo to tam miała urodzić się nasza córka.

Usiadłam na pelerynie, żeby nie zalać tapicerki w wypożyczonym aucie.

Mój mąż, spokojny człowiek, który chyba nigdy w życiu nie dostał mandatu za szybką jazdę, pędził z prędkością światła po krajowych dziurawych drogach. Noc była magiczna. Na bezchmurnym niebie świeciły gwiazdy i ogromny księżyc, a z lasu wyzierały odprowadzające spojrzenia lisów i saren.

Gdy przekroczyliśmy tablicę z napisem "Wrocław" odetchnęliśmy z ulgą.

W szpitalu przyjęto mnie bardzo miło, potwierdzono odejście wód płodowych, podano antybiotyk i zaproponowano pobyt na sali przedporodowej. By uczcić ten moment przebrałam się w niebieską sukienkę. Ponieważ nie było jeszcze czynności skurczowej mąż pojechał zdrzemnąć się do domu.

Od rana byliśmy już razem.

Mimo braku czynności skurczowej nikt nie namawiał mnie na oksytocynę. Personel zachęcał do aktywności ruchowej. Przeszłam kilometry po szpitalnych korytarzach. Po wielu godzinach ćwiczeń na piłce i spacerów pojawiły się skurcze i zostaliśmy przeniesieni na komfortową salę do porodów rodzinnych. Sala składała się z dwóch pomieszczeń i łazienki. Personel nie narzucał się swoją obecnością i bardzo dbał o moją intymność.

Podczas badania ginekologicznego zawsze wypraszano męża z pokoju. Gdy pojawiły się silniejsze bóle anestezjolog zaproponował znieczulenie zewnątrzoponowe, na które ochoczo się zgodziłam. Z cewnikiem na plecach spacerowałam po korytarzu, tańczyłam w objęciach męża a nawet kilkukrotnie brałam prysznic.

Spędziłam na bloku porodowym ponad 40 godzin,

podczas których miotałam się między ekstazą a zwątpieniem. Płakałam po każdym badaniu ginekologicznym, które ujawniało "brak postępu porodu" i wiem, że w innym szpitalu już dawno podano by mi oksytocynę albo zrobiono cesarskie cięcie. Na szczęście tutaj personel dopingował mnie w decyzji o porodzie siłami natury.

Sama nie wiem kiedy mijały kolejne godziny.

Dotarło do mnie jak długo to wszystko trwa, gdy na dyżurze pojawiła się położna, która przyjmowała mnie na oddział 36 godzin wcześniej. Gdy wreszcie pojawiły się skurcze parte płakałam ze wzruszenia i nagle wszystko potoczyło się inaczej niż przewidywałam. Zgodziłam się na oksytocynę, wyrzuciłam męża z pokoju i darłam się w niebogłosy.

Personel niesamowicie pomagał, bo nagle zapomniałam o wszystkich zaleceniach dotyczących oddechu, których pilnie uczyłam się w szkole rodzenia. I tak, w asyście anestezjologa, ginekologa, dwóch położnych i tatusia oddychającego na piłce za ścianą, przyszła na świat moja córka. Szybko zawołano męża. Myślę, że córka czuła się bezpiecznie, bo w ogóle nie płakała.

Świat na chwilę się zatrzymał.

Trzymałam w objęciach swoje dziecko, a jedynym dźwiękiem, który słyszałam było szlochanie wzruszonego, wdzięcznego męża. To był dzień jego trzydziestych urodzin. Czy mogliśmy spędzić go piękniej?

Pierwsze karmienie córki odbyło się podczas kontaktu skóra-do skóry na sali porodowej.

Później wylądowałyśmy na jednoosobowej sali, z której praktycznie nie wychodziłyśmy przez cały pobyt w szpitalu. Karmiłyśmy się bez przerwy, spałyśmy razem w łóżku i przytulałyśmy. Myślę, że dzięki takim warunkom lokalowym oraz dzięki wrażliwości i kompetencji personelu nie miałam dotychczas problemów z laktacją. Córka opuszczając oddział przekroczyła masę urodzeniową.

Dziś moja córka ma 4 miesiące,

jest bardzo spokojną i radosną dziewczynką. Nie dręczą jej kolki, jest karmiona wyłącznie piersią, nie ma problemów ze snem, a każdy dzień zaczyna z uśmiechem. Jestem przekonana, że ogromny wpływ na to miały pierwsze dni jej życia spędzone w brochowskim szpitalu.

Mam silne przekonanie, że moja córka została "przyjęta" na świat przez troskliwych, dobrych ludzi, którzy nie "odbierają" porodów, tylko pozwalają sprawom toczyć się własnym rytmem.

Poród to nie tylko powitanie dziecka, ale również narodziny matki. I oto urodziłam się: silna, dzielna, kompetentna, karmiąca, szczęśliwa, kobieca. W niebieskiej sukience.

List pochodzi z naszej akcji "Miałam piękny poród". Więcej czytaj tutaj

Jeśli chcesz opisać swój poród, pokazać innym przyszłym mamom, że nie musi być "strasznie", czekamy na twój list pod adresem edziecko@agora.pl

Najciekawsze listy nagrodzimy książką.

Więcej o:
Copyright © Agora SA