Jak się robi typową szkołę? Planuje się czterdziestopięciominutowe lekcje, przygotowuje dzienniki dla nauczycieli, nakazuje wystawianie ocen, robi się klasówki, organizuje zebrania rodziców i rady pedagogiczne na koniec roku. To wszystko wydaje się oczywiste. Bo kiedy szkoła działa w tradycyjny sposób, nikt się nie zastanawia, co mówi prawo oświatowe.
Tymczasem - w ramach prawa oświatowego, bez rewolucyjnych, odgórnych zmian, można u nas tworzyć szkoły bez ocen, bez sprawdzianów, bez przeładowanej podstawy programowej, bez dzwonków i bez odtwórczych prac domowych.
Rzadko się tak dzieje, bo stworzenie szkoły innej niż tradycyjnej, wymaga nakładu pracy, pomysłu, energii i chęci.
"W Polsce bardzo często prawo swoje, a rzeczywistość swoje. Dlatego warto zapytać w tym kontekście: Sytuacja zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy ktoś wpada na pomysł, by zrobić zupełnie inną szkołę. Kiedy chce się stworzyć miejsce, które działa na zupełnie innych zasadach. Gdy ktoś ma marzenie, by sprawdzić, jak bardzo innowacyjna może być edukacja w ramach obecnego prawa" - pisze w swojej najnowszej książce "Zróbmy sobie szkołę. O tych, którzy rozkręcają edukację po swojemu" Mikołaj Marcela, nauczyciel, eksperta od lat działający dla dobra polskiej edukacji.
W książce "Zróbmy sobie szkołę" poznajemy dyrektorów szkół, nauczycieli i nauczycielki, którzy nie zasłaniają się prawem oświatowym i tym, że "nic się nie da". Zmieniają na lepsze funkcjonowanie swoich szkół, bo w ramach obecnego systemu można odejść od utartych ścieżek myślenia o szkole, można stworzyć własną koncepcję edukacyjną.
Jak to się robi? Marcela opisuje kilkanaście historii szkół i ludzi, którzy nie oglądając się na innych, wkroczyli na ścieżkę zmian. Wszystkie opisane przez Marcelę historie szkół miały podobny początek. Zaczęły się od drobiazgowej lektury prawa oświatowego. Od przyjrzenia się temu, czego tak naprawdę wymaga się od ludzi pracujących w szkole w ramach systemu edukacji i co można z tym zrobić. Jak się okazuje, można zrobić całkiem sporo.
"Ks. Michał Kiersnowski z Liceum Ogólnokształcącym im. Biskupa Leona Wetmańskiego w Sierpcu odkrył, że edukacja może - a nawet powinna - obchodzić się bez ocen wyrażonych cyfrą z wyjątkiem tej jednej jedynej wystawianej na koniec roku szkolnego. Ten rewolucyjny czyn, jakim jest zapoznanie się z prawem oświatowym - a więc coś, na co nie decyduje się 99,9 procent osób funkcjonujących w ramach systemu edukacji - pozwolił mu na dokonanie czegoś, co niemal wszystkim nie mieściło się i nadal nie mieści się w głowie" - czytamy w książce Marceli, który dalej opisuje, jak doszło do tego, że w liceum z Sierpca zniesiono oceny cząstkowe i nikt na tym nie stracił:
"Poniedziałek, 14 października 2019 roku. Obchody Dnia Edukacji Narodowej w Collegium Leonium w Sierpcu. Dyrektor szkoły ks. Michał Kiersnowski, nie zapowiadając tego wcześniej, występuje na forum i ogłasza zmianę systemu oceniania. Mówi o konsultacjach z uczniami, rodzicami i nauczycielami, ale jest zdeterminowany, by coś zmienić. Michał wie, że chce zrezygnować z ocen, bo tylko tak można stworzyć szkołę bez stresu. Ma też pewność, że prawo na to pozwala. Ostateczny kształt tych zmian musi jednak, według niego, zostać wypracowany konsensualnie po rozmowach ze wszystkimi zainteresowanymi stronami.
Ku jego zdziwieniu ten rewolucyjny pomysł zostaje przyjęty ze zrozumieniem. I kiedy teraz przygląda się z perspektywy czasu jego wcielaniu w życie, z zaskoczeniem stwierdza, że od 2019 roku liceum w Sierpcu trzyma się pierwotnych założeń. Tym, co się zmienia z roku na rok, jest malejąca liczba regulacji, które grono pedagogiczne zdecydowało się pozostawić na wypadek, gdyby coś nie zadziałało w oczekiwany sposób. Do takich sytuacji nigdy nie doszło.
Jakim cudem w Sierpcu zrezygnowano z ocen bez walki? Przede wszystkim dzięki konsultacjom.
Uczniów nie trzeba było przekonywać do zmian. Bo kiedy zapowiadałem, że zmienimy system oceniania i nie będzie już tradycyjnych stopni, co więcej, że będzie można poprawiać wszystko w nieskończoność i pojawią się też inne formy sprawdzania wiedzy, to poza naprawdę pojedynczymi przypadkami właściwie wszyscy uczniowie byli za tym rozwiązaniem
- mówił na łamach książki Marceli, dyr. Michał Kiersnowski, dla którego najtrudniejszą przeprawą, okazała się ta rodzicami:
"Najtrudniej - przynajmniej na początku - było z rodzicami. Przeprowadzałem z nimi rozmowy w czasie zebrań i większość osób popierała zmiany. Mieliśmy jednak grupę, która była absolutnie na "nie". Bali się, że to coś nieznanego i że dzieci przestaną się uczyć, jak nie będzie ocen. Martwiło ich także, że przez zmiany uczniowie nie przygotują się do egzaminów. Ostatecznie zwyciężyła u nas demokracja. Osoby przeciwne zgodziły się na decyzję większości i pozwoliły na zmiany, ale odgrażały się, że przypomną się po roku, dwóch. Okazało się jednak, że po tym czasie to one przekonały się do zmian i uznały je za dobre rozwiązanie".
Jak zauważa Mikołaj Marcela, jednym z najważniejszych argumentów - asem w rękawie, którego dyrektor liceum zawsze mógł użyć w rozmowie z uczniami, nauczycielami i rodzicami – był fakt, że proponowane przez niego rozwiązania są zgodne z prawem. A co więcej, są z nim bardziej zgodne niż dotychczasowy system oceniania, który tak naprawdę działał demotywująco na uczniów i uczennice. Z takim argumentem trudno dyskutować.
Szkoła podstawowa im. Kornela Makuszyńskiego w Radowie Małym to kolejna placówka, której przygląda się Marcela w swojej książce. Dlaczego? Bo, podobnie, jak dyrektor z liceum w Sierpcu, była dyrektorka szkoły, Ewa Radanowicz, wiedziała, że można pozwolić sobie na rewolucyjne działania edukacyjne bez łamania prawa.
Szkoła w Radowie Małym to publiczna wiejska podstawówka, na popegeerowskich terenach obciążonych wieloma społecznymi i ekonomicznymi problemami. Kilkanaście lat temu podstawowym wyzwaniem dla kadry było zaopiekowanie dzieci i sprawienie, by chciały rozważyć podjęcie dalszej, ponadgimnazjalnej edukacji, by zechciały wziąć los w swoje ręce.
Ewy Radanowicz, była dyrektorka szkoły, na łamach książki "Zróbmy sobie szkołę" opowiedziała, jak to się stało, że szkoła podstawowa w Radowie Małym od kilku lat jest opisywana w polskich mediach jako przykład szkoły "nie-zwykłej", szkoły opartej na relacjach. Szkoły, która pokazuje, że realizacja podstawy programowej nie oznacza bezrefleksyjnego galopowania, że można uczyć projektowa.
W podstawówce w Radowie każde dziecko przynajmniej przez 6 godzin w tygodniu pracuje warsztatowo. W młodszych klasach warsztaty nazywają się Edukacją w działaniu, w starszych: IV - VI uczniowie i uczennice realizują zajęcia projektowe pt.: Stół mądrości. Blok zajęć jest tak zorganizowany, że dzieci mają najpierw aktywność niekonwencjonalną, potem zadania otwarte i potem warsztaty - i tak przez 6 godzin w tygodniu przez cały rok szkolny.
"Ja jestem stąd, z tego PGR-u. Moi rodzice tutaj mieszkali, ja tu mieszkałam. I widziałam, że to są dobrzy ludzie, że warto się nimi zaopiekować, bo los okrutnie ich doświadczył. Dla mnie ogromnym wyzwaniem było to, by sprawić, że dzieci nie będą marzyć o byciu w przyszłości pastuchem gęsi. Bo takie właśnie były marzenia. Oczywiście nie mam problemu, że ktoś się tym zajmuje, to raczej skrót myślowy, który pokazuje, jak bardzo dzieci z tego terenu nie miały większych aspiracji, nadziei na przyszłość. A to byli młodzi ludzie z ogromnym potencjałem i niewykorzystanymi możliwościami.
Bardzo mocno zmieniliśmy przestrzeń. Udomowiliśmy szkołę. Przy czym uwaga, żeby było jasne: nie tworzyliśmy drugiego domu. Nie lubię, gdy się tak mówi, bo wiem, że nie każdy ma dobry dom, i nie chciałabym, aby szkoła była ich drugim domem. Udomowiliśmy szkołę w takim sensie, że daliśmy dzieciom poczucie bezpieczeństwa, pozwoliliśmy im na swobodne zachowania, działanie zgodne z własnymi możliwościami i potrzebami – chcesz usiąść, to usiądź, chcesz biegać, to biegaj". Da się? Da się!
Jak jednak zmienić przestrzeń na bardziej przyjazną, gdy jest się małą wiejską szkołą i nie ma się na nic pieniędzy? Można wyciągnąć, skąd tylko się da, stare meble, szafy i graty. Przez to - zupełnie nieświadomie - nauczyciele i nauczycielki pokazywali ludziom dookoła, że oni sami, biorąc się do "roboty", mogą zmienić rzeczywistość wokół siebie (...) - o życiu szkoły ma łamach książki "Zróbmy sobie szkołę" opowiadała Ewa Radanowicz, dyrektorka szkoły, która sprawiła, że nauczyciele i nauczycielki w Radowie Małym uczą bez podręczników, skryptów, scenariuszy. Jak do tego doszło?
"Częścią przeprowadzanej w Radowie Małym rewolucji była cierpliwa praca przez trzy miesiące nad wspólnym projektem, do którego każdy nauczyciel coś wnosił, uczestnicy wymieniali się rolami, wszyscy dawali z siebie to, co mieli najlepszego. Potem przez tydzień realizowali to przedsięwzięcie, które mogło dotyczyć teatru, sportu, ekologii. To jednak nie był koniec.
Następnie, czasami przez pół roku, a czasami przez kilka miesięcy, nauczyciele na swoich lekcjach odwoływali się do tego, co wtedy przeżyli wspólnie z uczniami. Korzystali z tamtych doświadczeń w pracy typowo lekcyjnej. I właśnie to była taka niesamowita lekcja twórczości i kreatywności. Ale to też pokazywało, że w szkole nie chodzi o pieniądze. Możemy do systemu nasypać nie wiadomo ile pieniędzy, a nic z tego nie będzie. Bardziej chodzi o to, by ludzie zaczęli robić to, co chcą, i to, co lubią" - mówi w książce Marceli Ewa Radanowicz, nauczycielka historii, była dyrektorka szkoły podstawowej w Radowie Małej. I zastrzega, że system edukacji jest niedofinansowany, szczególnie gdy chodzi o pensje nauczycieli.
Mikołaj Marcela zwraca uwagę na to, że tworzenie ciekawych alternatyw edukacyjnych przy jednoczesnym pozostawaniu w granicach prawa oraz organizowanie szkoły zgodnie z przepisami to trudne wyzwanie.
Trudne, bo często jest tak, że dyrektorki i dyrektorzy szkół, nauczyciele i nauczycielki, którzy wiele lat spędzili przed tablicą, nie znają dobrze przepisów prawa oświatowego. Dopiero po dogłębnym zapoznaniu się z prawem, można zobaczyć, że przepisy jednak pozwalają na gruntowne, wręcz radykalne zmiany w edukacji.
Problem tkwi w tym, że system edukacji ogranicza nas nie tyle na poziomie prawa, ile obyczajów i przyzwyczajeń nauczycieli, uczniów i rodziców.
"Sporo osób wierzy, że trzeba pracować z podręcznikiem. Wcale nie trzeba tego robić, nauczycieli obowiązuje tylko podstawa programowa. Zgodnie z prawem można nie wystawiać stopni, ale dla większości osób w systemie edukacji jest to swego rodzaju obyczaj, z którym niezwykle trudno jest się im rozstać.
Stąd historie szkół, w których nauczyciele próbowali zrezygnować ze stopni, lecz taka rewolucja była blokowana przez rodziców, lub sytuacje odwrotne - gdy rodzice domagają się odejścia od stopni, a to szkoły nie do końca wyobrażają sobie funkcjonowanie bez nich.
To samo dotyczy zadań domowych, sprawdzianów i kartkówek czy galowych zakończeń roku, na których na forum całej szkoły nagradza się osoby ze świadectwami z paskiem. Przeprowadzenie rewolucji to zatem jedno, czymś zupełnie innym jest sprawienie, by ta rewolucja stała się codziennością dla nauczycieli, rodziców i uczniów" - pisze Mikołaj Marcela w swojej najnowszej książce "Zróbmy sobie szkołę".
Śródtytuły pochodzą do redakcji. Cytowane fragmenty książki "Zróbmy sobie szkołę. O tych, którzy rozkręcają edukację po swojemu" pochodzą z rozdziału 5 pt.: "Rewolucja. O tym, dlaczego rewolucja w polskiej edukacji wcale nie wymaga zmiany przepisów prawa i nowych rozporządzeń, lecz zauważenia, na jak wiele już teraz prawo oświatowe pozwala szkołom i edukatorom". Najnowsza książki Mikołaja Marceli jest już dostępna w księgarniach.