Czerwiec to dla dzieci, rodziców i nauczycieli najpiękniejszy miesiąc w roku. Czas, w którym kończy się mordęga, stres przed każdym sprawdzianem, nadmiar prac domowych, wożenie dzieci na korepetycje, użeranie się z rodzicami. Czerwiec to wolność. A przecież nie powinno tak być.
Słowem schola w starożytnej Grecji określano rozmowy myślicieli z uczniami na dowolne tematy, a także miejsce nauczania. Schola z greki oznacza spokój, czas wolny, który można przeznaczyć na rzecz samorozwoju i myślenia. Nasza szkoła nie kojarzy się z przyjemnością i swobodą, lecz z miejscem, w którym najważniejsza są oceny.
W naszych szkołach nie ma dzieci, są przede wszystkim ich średnie i oceny. To stopnie na świadectwach decydują o tym, czy szkoła uplasuje się wysoko w rankingu. I chociaż są w Polsce szkoły, w których nie zasypuje się dzieci ocenami, to wciąż jest to marginalne zjawisko.
Dzieci dostają stopnie nie tylko za kartkówki, sprawdziany, odpowiedzi przy tablicy, prace domowe, projekty. Punktuje się także złe i dobre zachowanie. Za spóźnienie minus pięć punktów, za przyniesienie mydeł i proszków do prania dla potrzebujących plus 10 punktów. Za nieostre kredki w piórniku minus pięć punktów, za wytarcie tablicy punkty dodatnie.
Podczas roku szkolnego dzieci wstają i od rana kalkulują, co im się opłaca. Kiedy pomagają koledze w szatni, rozglądają się na boki, czy nauczyciele widzą i czy będą za to punkty z zachowania.
Walka o piątki i szóstki, o dodatkowe punkty z wolontariatu, ma przynieść nagrodę w postaci dobrej szkoły średniej. Pogoń za doskonałymi ocenami bywa wykańczająca, często kończy się załamaniem psychicznym.
Licealiści w szkołach siedzą od 8.00 do 17.00, a po lekcjach obskakują korepetycje z kilku przedmiotów. Wieczorami odrabiają prace domowe. To olbrzymi wysiłek. Do takiej pracy potrzeba dużo siły i czasu, którego cały czas brakuje. I zdarza się, dość często, że młodzi nie dają rady. Lądują u psychiatrów, albo sięgają po używki. W renomowanych liceach całe grupy uczniów i uczennic lecą na amfie. To tzw. drużyny A. Biorą, żeby sprostać wymaganiom i nie zawieść rodziców i nauczycieli.
- Może nie byłoby z nami tak źle, gdybyśmy na godzinie wychowawczej rozmawiali np. o anoreksji. Zamiast tego te godziny często wykorzystuje się na dodatkową matematykę, żeby pędzić z materiałem - mówiła mi kilka dni temu absolwentka warszawskiej szkoły.
Kondycja psychiczna dzieci i młodzieży jest kiepska, rząd od pandemii inwestuje pieniądze w dodatkowe etaty dla szkolnych psychologów i pedagogów specjalnych. Na stronach rządowych czytamy, że 35 proc. dzieci doświadcza problemów psychologiczno-pedagogicznych, 9 proc. dzieci do 18. roku życia ma stwierdzone zaburzenia psychiczne.
Te liczby pokazują, że jeśli nie zmienimy systemu, jeśli nie zaczniemy rozumieć i dostrzegać realnych możliwości dzieci i młodzieży, to dodatkowe godziny ze szkolnym psychologiem na niewiele się zdadzą. Tym bardziej że do pracy w szkołach jest coraz mniej chętnych. Ogłoszenia o wolnych etatach dla nauczycieli wiszą w sieci miesiącami, ale nikt się do pracy w szkolnictwie nie rwie.
Niskie zarobki w szkolnictwie to tylko jeden z problemów. Atmosfera panująca w szkołach, w pokojach nauczycielskich, zależność od opcji politycznej dyrekcji i samorządów, ogrom niepotrzebnej biurokratycznej pracy, boksowanie się z przeładowaną podstawą programową i z roszczeniowymi rodzicami - to wszystko nie zachęca młodych ludzi po studiach do tego, aby iść uczyć.
A kiedy już trafiają do szkół, to często tłumaczą swoim uczniom, że w szkole są na przeczekanie, że jak się tylko nadarzy okazja, to pryskają jak najdalej od oświaty.
Nauczyciele to dzisiaj taka grupa zawodowa, której nie ufa rząd, nie ufają rodzice, często nie ufają też dzieci, bo przecież słyszą, jaka narracja wokół nauczycieli panuje. "Nierody, mają dwa miesiące wakacji". "Tylko nieudacznicy idą uczyć do szkoły za 3 tys." - to kropla w morzu tego, co nauczycielki i nauczyciele czytają na swój temat w sieci.
Nie powinien dziwić fakt, że pedagodzy odchodzą ze szkół, żeby spokojnie zarabiać na korepetycjach. A chętnych na prywatne lekcje nie brakuje. Do dobrych nauczycieli trzeba zapisywać się kilka lat wcześniej i wisieć na liście rezerwowej.
Ceny korepetycji - jak inflacja - szybują w górę, ale rodzice zapłacą każdą kwotę, aby dobrze przygotować dzieci do egzaminów. 150 zł za godzinę matematyki, 180 zł za angielski - tyle średnio trzeba wydać.
W żadnym innym kraju - a już na pewno nie w Skandynawii, która słynie z przyjaznego i skutecznego systemu edukacji - korepetycje nie są tak popularnym i ważnym elementem edukacji jak u nas.
Dzieci, które mają korepetycje, zdają lepiej egzaminy, na prywatnych lekcjach spotykają się często z pasjonatami edukacji, którzy stosują narzędzia tutoringowe i nowatorskie metody pracy. To na korepetycjach dzieci najczęściej dowiadują się o swoich talentach, poznają swój potencjał, zaczynają rozumieć, na czym polega skutecznie uczenie się, jak korzystać z zasobów wiedzy.
Popyt na prywatne lekcje tylko pokazuje, jak bardzo iluzoryczne jest nasze wyobrażenie o bezpłatnej edukacji. Mikołaj Marcela, autor wielu książek o edukacji, nauczyciel, mówi wprost, że to nie korepetycje są problemem.
- Problemem jest tworzenie dla nich rynku przez pozbawiony sensu system edukacji publicznej, który podcina skrzydła uczniom i pozbawia ich wolnego czasu. Korepetycje nie tylko utrzymują funkcjonowanie obecnego systemu edukacji, ale też pogłębiają nierówności między uczniami i uczennicami.
Z sondaży CBOS-u wiemy, że najczęściej z korepetycji korzystają dzieci mieszkańców dużych miast i rodziców z wyższym wykształceniem. Tych nierówności jest niestety w naszym systemie znacznie więcej.
W roku szkolnym 2016/17 - ostatnim przed reformą Anny Zalewskiej - jedna na jedenaście szkół podstawowych była niepubliczna i jedno na pięć liceów. Teraz niepubliczna jest jedna na dziewięć podstawówek, a wśród liceów – jedno na cztery. W szkołach społecznych i prywatnych uczy się 250 tysięcy dzieci.
Zamożniejsi rodzice uciekają ze swoimi dziećmi do szkół prywatnych z nadzieją, że tam w mniej licznych klasach będą uczyć nauczyciele, którzy stworzą nowoczesne warunki do nauki.
Powstające jak grzyby po deszczu szkoły prywatne prowadzą do jeszcze większego rozwarstwienia społecznego i klasowego. Prof. UJ Grzegorz Mazurkiewicz w naszej rozmowie "Dzieci ze szkół prywatnych żyją pod kloszem. Osiedlowa podstawówka jest jak szczepionka" mówił o tym, że edukacja nie jest już windą, wehikułem zmian. Ustawia dzieci w tym miejscu, w którym powinny się pojawić ze względu na kod genetyczny, kulturowy, społeczny, materialny, który dostały od rodziców.
Rodzice, wybierając szkoły prywatne często nie myślą o tym, że wychowują dzieci w społecznej bańce. Robią to, bo wierzą, że w tych prywatnych placówkach nikt nie będzie uczył dzieci z jedynego podręcznika napisanego przez ludzi sympatyzujących z politykami u władzy. Liczą też na to, że prywatna szkoła będzie miejscem, w którym przeładowana, nieczytelna, momentami bezsensowna podstawa programowa nie będzie najważniejsza.
Od września do połowy czerwca nauczyciele, uczniowie, uczennice są w tzw. galopce. Galopce za materiałem. Nauki jest tak dużo, że większość pracy przerzuca się na domy dzieci, bo nie sposób ze wszystkim wyrobić się na lekcjach.
Obowiązkiem nauczycieli jest takie zagospodarowanie czasu, aby dzieci nie wynosiły nauki ze szkoły do domu i nie musiały douczać się na prywatnych lekcjach. Jednak przy obecnej podstawie programowej jest to niewykonalne. I chociaż nauczyciele mogą analizować podstawę programową, przewidywać, co będzie uczniom w przyszłości potrzebne, a co można sobie darować, to rzadko to robią. Często wybierają rutynę, przyzwyczajenia, nie wszyscy chcą zmienić swoje wyuczone metody uczenia. Ci, którzy to robią, wykonują mnóstwo dodatkowej pracy.
Angelika Apanowicz, nauczycielka biologii i chemii w liceum Pro Futuro mówiła mi o tym, że jeśli chcemy, aby uczniowie i uczennice potrafili myśleć analitycznie, międzyprzedmiotowo, aby umieli łączyć zdobytą wiedzę w fakty, to musi zmienić się forma pracy w szkołach. To nie może być miejsce, w którym każdy uczy tylko swojego kawała i tylko tym się zajmuje i interesuje.
Kiedy na początku tego roku szkolnego odwiedziłam szkołę podstawową w Szwecji, sporo czasu spędziłam na lekcjach z dziećmi. Dużo rozmawiałam z nauczycielami i dyrektorami szkoły. Opowiadali mi o tym, że pracują międzyprzedmiotowo.
Kiedy chemik planuje lekcje o stężeniu procentowym, pyta matematyków, czy już omawiali procenty. Nauczyciele wszystkich przedmiotów co kilka tygodni spotykają się i ustalają między sobą, czego będą uczyć, aby tematy z ich przedmiotów łączyły się, pokrywały, aby nie podawać dzieciom wiedzy wyrywkowej i poszatkowanej, tylko pokazać, że nauka to proces holistyczny.
W Szwecji nie traktuje się podstawówek jak uniwersytetów, nikt nie zakłada, że po podstawówce trzeba wiedzieć, jak zaprojektować most. Młodzież po podstawówce ma przede wszystkim znać swoje talenty, mocne strony, wierzyć w swoje możliwości, znać słabości. Ma umieć żyć wśród ludzi, radzić sobie społecznie i mieć solidne podstawy, na których można budować dalszą naukę czy drogę zawodową.
Na początku czerwca brałam udział w kongresie Eduhoryzonty "Oświata - nasza wspólna odpowiedzialność". Przygotowując się do wystąpienia, rozmawiałam z uczniami i uczennicami starszych klas szkół podstawowych. Zadałam im trzy pytania. Jaki trzeba ustawić program w pralce, aby wyprać dżinsy? Co trzeba zrobić, kiedy w domu ulatnia się gaz? Gdzie należy zarejestrować działalność gospodarczą? W większość odpowiadali mi, że nie tego uczą się w szkole.